Trzydzieści siedem i jeden dzień: kiedy dorasta nie dziecko, a matka
Obudziłem się przed budzikiem. Za oknem – szara, ciężka cisza, jakby ktoś nakrył miasto mokrą szmatą. Powietrze było nieruchome, zimne, choćby w mieszkaniu wydawało się, iż ściany wstrzymują oddech. Ja też nie oddychałem. Po prostu leżałem i czułem – coś się stało. Coś już się zmieniło, tylko jeszcze nie wiedziałem co.
Prawie automatycznie sięgnąłem po telefon. 6:04. Jedno powiadomienie. Kinga. Otworzyłem.
„Dzień dobry, tato. Wyjechałam z Krzysztofem do Krakowa. Proszę, nie szukaj mnie. Zadzwonię.”
To wszystko. Ani „kocham”, ani „przepraszam”, ani uśmiechniętej buźki. Jak paragon z bankomatu. Jak pokwitowanie, iż wypłacono całe konto – konto mojego ojcostwa.
Przeczytałem jeszcze raz. Dziesięć razy. Nie dlatego, iż nie zrozumiałem. Tylko dlatego, iż próbowałem to przeżyć – jakby każde kolejne czytanie mogło cofnąć czas. Serce ściskało się, jakby ktoś powoli ściskał je od środka – palcami owiniętymi w lodowatą tkaninę.
Kinga. Siedemnaście lat. Ostatni rok liceum. Dziewczyna, która czytała Miłosza, piekła serniki, nie znosiła bakłażanów i zawsze nosiła na nadgarstku czarną gumkę do włosów. Umiała śmiać się oczami. A cisza wokół niej była ciepła, nie przytłaczająca. Wszystko to było. A teraz – nie ma.
Poszedłem do kuchni. Stałem przy stole boso, w starym szlafroku, z telefonem w dłoni. Nie włączyłem czajnika. Usiadłem. Potem wstałem. Potem znów usiadłem. I to wszystko – bez myśli, jakby ciało poruszało się z rozpędu. Zadzwonić? Do kogo? Jego numeru nie miałem zapisanego. Tylko w rozmowach: „Krzysiek z biologii”. Na Facebooku – pusta strona i zdjęcie z lisem. Właśnie to – lis – wydawało się najstraszniejsze.
Poszedłem do jej pokoju. Kołdra zrzucona, na biurku kartka:
„Tato, nie jestem zła. Po prostu nie potrafię już być grzeczną dziewczynką. Kocham cię. Ale na swój sposób.”
To „na swój sposób”… Jak strzał. W punkt, który już się nie zabliźni.
Wychowujemy dzieci, jak umiemy. Chronimy – przed katarem, przed złym towarzystwem, przed złamanym sercem. Gotujemy zupy, sprawdzamy zadania, kupujemy zimowe kurtki o rozmiar za duże. Nie zauważamy, kiedy nagle najważniejsze staje się nie „żeby się nie przeziębiła”, tylko po prostu – „żeby żyła”. Żeby wróciła. Jakakolwiek.
Pojechałem do pracy. Księgowość. W autobusie patrzyłem przez okno, ale nie widziałem ulic. W biurze – u Eli były urodziny. Trzydzieści siedem. Mnie wczoraj – tyle samo. Tylko bez baloników, bez życzeń, bez tortu. Tylko butelka taniego wina i książka, której i tak nie skończyłem czytać.
Wieczorem – do domu. Nie zapaliłem światła. Usiadłem na parapecie z nogami, otuliłem się kocem i patrzyłem na okna innych mieszkań. U kogoś migał telewizor. U kogoś brzęczała łyżka w kubku. U kogoś było życie. U mnie – głuche milczenie.
Następnego wieczora – telefon.
– Tato…
– Gdzie jesteś?
– Pisałam. Jesteśmy w Krakowie. U babci Krzyśka. Wszystko w porządku. Nie błądzę po ulicach, nie martw się.
– Wróć. Proszę.
– Jeszcze nie mogę.
– Nie wiem, co mam robić…
Cisza. A potem:
– Tato, a ty w ogóle jesteś szczęśliwy?
To pytanie uderzyło mnie w brzuch. Najpierw nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Potem szczerze szepnąłem:
– Nie wiem. A ty?
– Chcę spróbować. Chcę zrozumieć, kim jestem, kiedy nie muszę być idealna.
I cisza. Potem – krótkie sygnały.
Nie spałem całą noc. Siedziałem w kuchni, przeglądałem nasze wiadomości, zdjęcia. Gdzieś między marcem a czerwcem coś się urwało. A ja choćby nie zauważyłem. Raporty, zwolnienia, sesja, remont, kanapa na raty. Wszystko – „dla niej”. Wszystko – na nic.
Po tygodniu wróciła. Bez próśb. Bez łez. Po prostu weszła, zdjęła kurtkę, postawiła plecak w kącie i zapytała:
– Mogę tu jeszcze trochę pomieszkać?
Kiwnąłem głową. Podeszłem. Przytuliłem. I po raz pierwszy – nic nie zapytałem.
Milczeliśmy. Dziesięć minut. Potem cicho powiedziała:
– Kocham cię. I teraz rozumiem: tobie było bardzo ciężko. Ale ja i tak chcę wyjechać. Tylko nie uciec. Po prostu – żyć. Na swój sposób. Można?
Można.
Minął rok. Kinga wynajmuje pokój w Poznaniu. Pracuje w kawiarni. Studiuje projektowanie. Przyjeżdża w weekendy. Jemy drożdżówki, kłócimy się o filmy, gadamy. Czasem się sprzeczamy, ale teraz – słyszymy się nawzajem.
Trzydzieści siedem i jeden dzień. Wtedy zaczęło się jej dorosłe życie. I moje. Też.