Trzy rzeczy nad morzem
Katarzyna przyjechała do domu nad morzem z jedną walizką. W środku były tylko trzy rzeczy: stary sweter ojca, pachnący szarym mydłem i wspomnieniami, nierozwinięta klisza z dziewięcioma klatkami i naklejonym napisem „na później”, oraz list. Zaadresowany. Nie jej pismem. Gruba koperta z niebieskim paskiem na brzegu, jak obca nuta w znanej melodii.
Dom był wynajęty — skromny, skrzypiący, obdrapany. Krzywy daszek, wilgotny zapach drewna i cisza, której nie przerywał choćby głos radia. Wszystko tutaj było obce, ale w swój sposób szczere. Żadnych turystów, żadnego zgiełku — tylko luty, słone powietrze i długie przerwy w rozmowie. Dom zdawał się milczeć razem z nią — nie narzucał się, po prostu był blisko. Jak człowiek, który nie ma rad, ale ma ramię do oparcia.
Po pogrzebie matki Katarzyna nie mogła zostać w rodzinnym mieszkaniu. Każdy przedmiot tam krzyczał — koc, garnek, włącznik światła, choćby poranne słońce. Wszystko przesiąknięte było jej głosem. Wszystko dzwoniło nieobecnością. I Katarzyna wyjechała — nie uciekając, ale znikając na chwilę, by nie zgubić się na dobre.
List leżał w starej szkatułce, którą matka wręczyła jej tuż przed odejściem. „Otworzysz, kiedy będziesz gotowa” — powiedziała, patrząc prosto w oczy. Bez próśb, bez wyrzutów — tylko spojrzenie pełne znaczenia. Katarzyna nie potrafiła. Nie od razu. Ani następnego dnia, ani po tygodniu. Po prostu trzymała kopertę blisko — brała do rąk, odkładała. Jakby waga papieru mogła podpowiedzieć, kiedy nadejdzie ten moment „można”.
Morze nie uspokajało. Biło w brzeg uparcie, niemal gniewnie. Szumiało jak pytanie bez odpowiedzi. Katarzyna wędrowała wzdłuż wody — płaszki nasiąkały wilgocią, buty skrzypiały, sól osiadała na skórze. Chciała stać się pusta — nie myśleć, nie czuć. Tylko iść. Dopóki serce nie ucichnie.
Trzeciego dnia wzięła do rąk stary aparat fotograficzny. Powoli, jakby po raz pierwszy. Ustawiała obiektyw, jakby uczyła się żyć od nowa. Zrobiła osiem zdjęć: kamienie, szkło, samotny but, swoje odbicie w witrynie — rozczochrane włosy, zmęczone oczy. Dziewiąta klisza pozostała nietknięta. Wycelowała w morze — i odłożyła. Nie teraz.
Wieczorem wyprała sweter. Ten sam — szorstki, ciężki, znajomy. Gdy woda w czajniku zaczęła wrzeć, stała w kuchni, słuchając skrzypienia ścian i własnej samotności, rozlewającej się po pokoju. I nagle — zdecydowała. Wyjęła list. Rozdarła brzeg. Papier pękł głośno, jak lód pod stopami.
„Katarzyna. jeżeli to czytasz, to znaczy, iż jednak się odważyłam. Zawsze mówiłaś, iż nie chcesz wiedzieć, kim był twój ojciec. Ale zostawiam ci wybór. W kopercie — kontakt. Nie wiedział o tobie. Ale ty masz prawo. Wierzę, iż zrozumiesz, po co to teraz. choćby jeżeli nie pójdziesz dalej.
Z miłością. Mama.”
Telefon. Imię. Tylko jedna linijka. Ale w niej — cały inny świat, obcy i znajomy zarazem. Świat, w którym były słowa, spojrzenia i kroki, których nigdy nie znała. Wszystko stało się możliwe. I wszystko — przerażające.
Katarzyna siedziała przy oknie do późnej nocy. Herbata wystygła. Śnieg padał na piasek, jakby chciał uciszyć morze. Ale ono szumiało. Głośno. Uparcie. Jak głos wewnątrz, który nie daje za wygraną.
Nie zadzwoniła. Nie dlatego, iż się bała. Tylko dlatego, iż nie była gotowa usłyszeć.
Ale rano wykonała dziewiąte zdjęcie. Siebie. W swetrze. Z listem w dłoni. Światło było miękkie, jakby wszystko wokół rozumiało: to ważna chwila. Patrzyła w obiektyw — nie po to, by zapamiętać. Ale by puścić.
A potem wyszła na plażę. Już się nie chowając. Wiatr uderzał w twarz, wślizgiwał się pod kołnierz. Ale szła. Zostawiając ślady. Ciężkie. Prawdziwe. Swoje.
Czasami trzy rzeczy — to wszystko, czego potrzeba, by zrozumieć: jesteś tu. Jesteś — żywa. I możesz wybierać, co dalej.