**Trzy kobiety, jedna kuchnia i zero spokoju**
— Tak. Poniedziałek – moja kolej. Wtorek – mama. Środa – Zofia Stanisławówna. Czwartek – znowu ja — Weronika starannie narysowała tabelkę w zeszycie w kratkę. — A weekendy – zobaczymy.
— Świetnie — skinęła głową jej mama, Krystyna Marcinowa, ukrywając zadowoloną minę. — W końcu jakiś porządek.
— Taa, dopóki nie ugotujecie żuru — burknęła teściowa, Zofia Stanisławówna. — Wy tylko na papierze jesteście dobre.
Weronika zignorowała. Była zmęczona. Pół roku pod jednym dachem z dwiema matkami to nie życie, a telenowela. Tylko bez przycisku „pauza”.
Wszystko zaczęło się po urodzeniu Zosi. Krystyna Marcinowa przyjechała „na dwa miesiące pomóc”. A teściowa Zofia Stanisławówna od początku mieszkała z nimi. „Gdzie ja pójdę, skoro syn się ożenił?” – jej ulubione zdanie.
Mieszkanie trzypokojowe, ale w praktyce – jak lalkowy domek. Sama nie miała gdzie się schować, a tu jeszcze trzy gospodynie.
— Kto włożył pusty słoik po ogórkach z powrotem do lodówki? — wrzasnęła Zofia Stanisławówna o dziesiątej rano.
— Ja! — odkrzyknęła Krystyna Marcinowa z balkonu. — Tam została zalewa! Na żur!
— Ooo, jaka gospodarna — prychnęła teściowa. — Tylko żur robię w środę. Dzisiaj wtorek. Mój dzień!
— Chciałam tylko pomóc — warknęła mama.
— A ja nie prosiłam!
— Ale ja proszę — Weronika postawiła Zosię w kojcu. — Mamusie, niech każda gotuje w swoim czasie. Żeby nie było jak ostatnio: trzy żury jednego dnia i naczynia nieumyte.
— I co z tego? Zjedliśmy! — nie ustępowała Zofia Stanisławówna. — A ja potem pół godziny szorowałam płytę. Mam, nawiasem mówiąc, ciśnienie!
Mąż Weroniki, Krzysztof, w takich chwilach albo szedł biegać, albo zakładał słuchawki. Mówił, iż ma ważne spotkania online, ale Weronika wiedziała – po prostu nie wiedział, co robić. Wybrać stronę? Niemożliwe. Lepiej się schować, niż wszystkich urazić.
— Weronika, pogadaj z mężem — szeptała Krystyna Marcinowa, gdy Krzysztof wychodził z kuchni. — Niech powie swojej matce, żęby się nie wtrącała. To przecież też jej wnuczka.
— Mamo, ty też się wtrącasz — cicho odparła Weronika.
— A jak inaczej, skoro wszystko leci ci z ręki? Kto z Zosią chodzi na spacery? Kto kupił jej nowe buciki? Kto w nocy prał?
— Mamo, dość. To nie konkurs.
Ale był. Weronika, jej mama i teściowa – codziennie walczyły o tytuł „prawdziwej pani domu”. A Krzysztof… Krzysztof próbował nie utonąć.
Pewnego wieczoru w kuchni wybuchła prawdziwa wojna.
— Mówiłam, iż środa to mój dzień! — wrzeszczała Zofia Stanisławówna. — Dlaczego znowu twoje garnki na płycie?
— Bo zajmuję się dzieckiem i nie mam czasu sprawdzać twojego debilnego grafiku! — warknęła Krystyna Marcinowa.
— Kto cię prosił, żebyś się wpychała do naszego domu?
— Naszego?! A kto, między nami mówiąc, wyremontował tę kuchnię, gdy ty jeździłaś na wycieczki do Krynicy?!
— Ty, Krystyno, na wszystko masz jedną odpowiedź – „ja to zrobiłam”. Może jeszcze wnuczkę urodziłaś?
Weronika wpadła do kuchni w chwili, gdy żur — ten „niezgodny z grafikiem” — z hukiem wylał się na płytę.
— Koniec! Dość! — krzyknęła. — Zabierajcie te garnki! Jutro będzie zupa z cierpliwości!
Obie matki nagle zamilkły.
— Nie jestem piechotą między dwoma frontami, rozumiecie? Jestem człowiekiem! Kobietą, która, nawiasem mówiąc, ma huśtawki hormonalne, bolące piersi, nieprzespaną noc i zero ochoty na gotowanie! — głos jej zadrżał. — Dość!
Wyszła do łazienki, zatrzaskując drzwi. Tam było cicho. I tylko w tej ciszy dotarło do niej: żadna z nich — ani mama, ani teściowa — nie jest winna. Po prostu nie umiały odpuścić.
Następnego dnia ogłosiła: będzie pranie. Wspólne. Skoro cięgle giną skarpetki, a ręczniki się plączą — czas poskładać wszystko na miejsce. Jak dorośli.
— No wreszcie! — ucieszyła się mama. — Już swoich szlafroków nie mogę znaleźć.
— A ja prześcieradeł! — dodała teściowa.
W kuchennym oknie rozwieszono sznur i powiesiono pranie: każda miała swoją klamerkę. Weronika myła podłogę, Zosia spała, a jej mama i teściowa siedziały na taboretach, zmęczone, wpatrzone w suszące się pieluchy i milczące.
— Wiesz co… — przerwała ciszę Krystyna. — Po co ja tu adekwatnie jestem? Córka już dorosła. Po co się wtrącam?
— Żeby nie być samą — cicho powiedziała Zofia Stanisławówna. — My… jakbyśmy przeszły na emeryturę i tyle. Dalej tylko czekanie. A z wnukami — czujemy się potrzebne.
Krystyna skinęła głową. Zamilkły.
— Ja sama wychowałam troje dzieci. I nikt nie pomagał. A teraz — jakbym miała szansę zrobić to lepiej.
— A ja po swojemu — uśmiechnęła się Zofia. — U mnie porządek: harmonogram, kontrola. Inaczej chaos.
— Może Weronika sobie poradzi? — ostrożnie zapytała Krystyna. — To nie wyścig, prawda?
Weronika wyszła z łazienki i zastygła: dwie kobiety siedziały w milczeniu, obok siebie. Bez pretensji. Bez żuru.
Minęła je, pocałowała Zosię w czoło i powiedziała:
— Z Krzysztofem chcemy się wyprowadzić. Znaleźliśmy małe mieszkanie. Tam jest cicho. I nikogo.
— Jak to… nikogo? — wystraszyła się mama.
— Nie wyjeżdżamy z miasta. Po prostu… czas.
— A… Zosia?
— Będziecie przychodzić. W gości. Po kolei — uśmiechnęła się Weronika. — Bez garnków.
Miesiąc później Weronika obudziła się we własnej sypialni. W mieszkaniu panowała cisza. Żadnych kłótni, zapachu żuru.
W kuchni Krzysztof jadł kanapkę.
— I jak ta cisza? — zapytał.
— Dziwna. Ale dobra. Chyba pierwszy raz czuję sięWeronika uśmiechnęła się, patrząc przez okno na pierwsze płatki śniegu, i pomyślała, iż choćby babcine wizyty – teraz we właściwym wymiarze – stały się częścią tej nowej, spokojnej harmonii.