Trzy dni bez wiadomości

newskey24.com 1 tydzień temu

Trzy dni bez telefonu

Walentyna Stanisławówna po raz czwarty tego ranka podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę, posłuchała sygnału i odłożyła ją z powrotem. Aparat działał poprawnie, więc problem nie leżał w technice. Spojrzała na zegarek – była wpół do jedenastej. zwykle Krzysiek dzwonił o dziewiątej, zaraz po przyjściu do pracy, ale dziś mijał już trzeci dzień bez jego telefonu.

— Może zachorował? — mruknęła, przecierając kurze z telefonu. — Albo wysłali go w delegację w ostatniej chwili?

Ale syn zawsze uprzedzał o takich sprawach z wyprzedzeniem – to było ich niemówione prawo. Walentyna nalała sobie herbaty, ale wydała się gorzka, choć wsypała tyle samo cukru co zawsze. Usiadła przy oknie i zaczęła obserwować podwórko. Sąsiadka Genowefa rozwieszała pranie, nucąc wesoło jakąś piosenkę. Ona miała dzieci, które dzwoniły codziennie, i wnuki odwiedzające ją w weekendy. A Krzysiek…

Telefon zadzwonił nagle, ostro. Walentyna rzuciła się w jego stronę, omal nie przewracając krzesła.

— Halo! Krzysiek?

— Przepraszam, pomyłka — odezwał się nieznany kobiecy głos.

— Ach, przepraszam…

Powoli odłożyła słuchawkę. Serce waliło jej w gardle. Jakże się zdenerwowała przez taki głupi telefon! Wróciła do okna, ale nie potrafiła już skupić się na tym, co dzieje się za szybą. Myśli plątały się, jedna gorsza od drugiej.

Krzysiek pracował jako kierowca w firmie transportowej, jeździł po województwie, czasem dalej. A jeżeli stał się wypadek? W wiadomościach ciągle mówią o kolizjach. Walentyna zerwała się i zaczęła chodzić po pokoju. Jej ręce drżały, gdy ponownie podniosła słuchawkę i wybrała numer syna.

— Abonent tymczasowo niedostępny — odpowiedział automat.

— Boże, co się stało? — szepnęła.

Przypomniała sobie ich sprzeczkę sprzed tygodnia. Głupstwo, błahostka. Krzysiek przyszedł w odwiedziny, a ona zaczęła wypytywać o jego życie uczuciowe – kiedy się wreszcie ożeni, czemu ciągle zwleka. Syn zmarszczył brwi, odpowiedział, iż to nie ten czas, iż musi się lepiej ustabilizować. A ona nie odpuszczała, nalegała, iż w wieku trzydziestu pięciu lat najwyższa pora założyć rodzinę.

— Mamo, daj spokój, proszę — powiedział wtedy zmęczony. — Mam i tak wystarczająco problemów.

— Jakie jeszcze problemy? Praca jest, mieszkanie masz, samochód… Czego ci brakuje?

— Brakuje mi zrozumienia — burknął i wyszedł wcześniej niż zwykle.

Walentyna wtedy się obraziła, cały wieczór chodziła naburmuszona. A teraz żałowała każdego słowa. Może Krzysiek też się gniewa i specjalnie nie dzwoni? Ale nie, syn nie był pamiętliwy, to wiedziała na pewno.

Do południa niepokój stał się nie do zniesienia. Walentyna ubrała się i poszła do Genowefy, która mieszkała w sąsiednim bloku. Sąsiadka przywitała ją ze zdziwieniem.

— Walentyno! Co się stało? Wyglądasz jak…

— Geniu, mogę do ciebie? Zupełnie się zamartwiłam.

— No jasko, wchodź. Herbaty nalejemy?

Usiadły w kuchni. Walentyna opowiedziała o swoich obawach, a Genowefa słuchała, od czasu do czasu kiwając głową.

— Słuchaj, a do niego nie pojechałaś? — zapytała w końcu.

— Jak pojadę? Kluczy nie mam. I jakoś nie wypada bez zaproszenia…

— No i co? Jesteś matką! Jedź, zapukaj. Może on w domu siedzi, chory, gorączkę ma, więc nie dzwoni.

— A jeżeli go nie ma?

— To zapytasz sąsiadów. Ludzie rozumieją, matczyną troskę znają.

Walentyna zamyśliła się. Pomysł wydawał się rozsądny, choć przerażający. A co, jeżeli Krzysiek nie jest sam? Może ma kogoś, o czym nie mówił? Wtedy sytuacja stałaby się niezręczna.

— Geniu, może lepiej poczekać? Może jutro zadzwoni?

— Walentyno, sama mówisz – trzy dni ciszy. To nie w jego stylu. Lepiej się upewnić, niż nakręcać.

Wieczorem Walentyna nie zdecydowała się jechać do syna. Położyła się spać, ale sen nie nadchodził. Przewracała się do rana, nasłuchując każdego dźwięku. Może jednak zadzwoni? Ale telefon milczał.

Czwartego dnia nie mogła już wytrzymać. Spakowała się i pojechała pod znany jej adres. Krzysiek mieszkał w nowej dzielnicy, w dziewięciopiętrowym bloku. Walentyna wjechała windą na piąte piętro i stanęła przed jego drzwiami, zbierając odwagę.

Nacisnęła dzwonek. Cisza. Po chwili nacisnęła ponownie. Za drzwiami coś zaszurało, rozległy się kroki.

— Kto tam? — odezwał się głos syna, zachrypnięty, zmęczony.

— Krzyśku, to ja, mama.

Długa pauza. Wreszcie zgrzytnęły zamki, drzwi się uchyliły. Krzysiek stał w podartych kapciach i pomiętej koszulce, nieogolony, z opuchniętą twarzą.

— Mamo? Co się stało?

— Synku! — Walentyna chciała go przytulić, ale on się cofnął.

— Wejdź — mruknął i ruszył w głąb mieszkania.

Wnętrze było w nieładzie. Na stole stały brudne talerze, puste puszki po piwie, popielniczka pełna niedopałków. Krzysiek nie palił, ale widocznie miał gości. Na kanapie leżały zmięte prześcieradła.

— Co z tobą, synu? Martwię się, trzy dni bez słowa…

Krzysiek ciężko opadł na fotel, przetarł twarz dłonią.

— Mamo, teraz nie czas na rozmowy.

— Jak nie czas? Jesteś chory? Gorączkę masz? — Walentyna sięgnęła, by dotknąć jego czoła, ale syn odsunął jej rękę.

— Nie jestem chory. Po prostu… — urwał, wpatrując się w okno.

— Co „po prostu”? Boję się, Krzyśku!

Syn milczał długo, w końcu zaczął mówić, nie patrząc na nią:

— Zwolnili mnie z pracy.

— Jak to? Za co?

— Rozbiłem samochód. Przez moją winę. Teraz jeszcze muszę pokryć szkody.

Walentyna usiadła na brzegu kanapy. Wiele rzeczy stało się jasne – ta cisza, bałagan, jego zgnębiony wygląd.

— Synu, dlaczego od razu nie powiedziałeś? Myślisz, żeWalentyna wzięła syna za rękę i powiedziała cicho: „Wiesz, Krzyśku, życie to nie droga prosta jak sznurek, ale choćby po najciemniejszej nocy wschodzi słońce”.

Idź do oryginalnego materiału