„To nie hotel!” – brat męża zamieszkał z nami, a ja nie mogę go wyrzucić

polregion.pl 1 dzień temu

„To nie jest hotel!” — szwagier zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić

Dwa lata temu wreszcie wprowadziliśmy się z mężem do własnego mieszkania. Niewielkiego, ale swojego. Co prawda należało do jego rodziny, a przed nami przez lata mieszkał tam jego starszy brat — Krzysztof. Powiedzieć, iż byłam tym zachwycona, to kłamać. Ale rozumiałam: rodzina to ważna rzecz, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać, być „wyrozumiała”.

Tylko iż Krzysztof miał jedną wadę — irytował mnie od samego początku. Trzydzieści pięć lat, a człowiek ani dnia porządnie nie przepracował, siedział na karku matki i zachowywał się, jakby wszyscy mu coś byli winni. Mądrzył się, pouczył, udawał filozofa. A sam — leń pierwszej klasy.

Gdy się wprowadziliśmy, Krzysztofa nie było — wyjechał do Gdańska, gdzie podobno „studiował” i chciał zostać. Teściowa pozwoliła nam zrobić w mieszkaniu, co tylko chcemy: remont, meble — wszystko według naszego gustu. Sama mówiła, iż Krzysztof tam już nie wróci. I szczerze — nie nadawało się do życia. To choćby nie było mieszkanie, tylko jakaś szafarna, przesiąknięta dymem, pełna kurzu i plam.

Tapety w brudnobrązowym kolorze, sufit w zaciekach, kanapa z wystającymi sprężynami. Wrażenie, iż nie ludzie tu mieszkali, tylko… no, sama nie wiem kto. W każdej szparze śmieci, zapach jak w starym klubie. Cały dzień wynosiliśmy worki ze śmieciami, potem tygodniami spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale potem — nowe meble, jasne ściany, przytulnie, ciepło. Mieszkanie ożyło, stało się prawdziwym domem.

I przez dwa lata żyliśmy spokojnie. Bez niechcianych gości, bez głośnych awantur. Już zaczynałam zapominać, kim jest Krzysztof. A potem zadzwoniła teściowa — drżącym głosem, niemal szeptem: „Krzysztof wraca. Tam mu się nie udało”.

Mąż zareagował spokojnie. No cóż, bratu się nie poszczęściło — bywa. Ale po kilku dniach teściowa zadzwoniła znowu: „Nie jedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a jemu, widzisz, do miasta trzeba”. W jej głosie słyszłam zmęczenie. Wiedziała, iż stawia nas w niezręcznej sytuacji, ale najwyraźniej nie miała wyjścia.

Krzysztof przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi przyzwyczajeniami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale kuchnię oddaliśmy pod jego rozkładane łóżko. Myślałam wtedy, iż na tydzień, dwa. Pomyliłam się. Urządził się „na dłużej”.

I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów — wszędzie, choćby na dywanie przy łóżku. Popielniczka na kuchennym blacie — pełna. Okna nie da się otworzyć — dym jak w piwnicy. I jeszcze ten ton: „Po prostu niepotrzebnie tyle mięsa kupujesz. Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci taki?”.

On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysyłają w delegację — na trzy miesiące. A ja zostaję z tym… współlokatorem.

Próbowałam rozmawiać z mężem. Mówiłam, iż mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym mężczyzną, który choćby dziękować nie potrafi za obiad. Ale on tylko wzdychał: „To przecież brat. Teraz ma trudny okres. Wytrzymaj”.

A ja już nie daję rady. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on po prostu żyje — jakby to było oczywiste. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani właścicielką hostelu. To nie jest komunikacyjne mieszkanie.

Co mam robić? Cicho znosić brud, papierosy, kazania? Czy upierać się na swoim i ryzykować spokój w rodzinie? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę samą siebie.

Idź do oryginalnego materiału