„To nie hotel!” – brat męża zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić

polregion.pl 3 tygodni temu

Dzisiaj znów nie mogłam zasnąć. Dwa lata temu razem z mężem wprowadziliśmy się do naszego własnego mieszkania. Niewielkiego, ale naszego. Niestety, należało do jego rodziny, a wcześniej przez lata mieszkał tam jego starszy brat – Marek. Żeby powiedzieć, iż byłam zachwycona tą myślą, to by było kłamstwo. Ale rozumiałam – rodzina jest ważna, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać, być „wyrozumiała”.

Tyle iż Marek od początku mnie irytował. Trzydzieści pięć lat, a człowiek ani dnia porządnie nie przepracował, siedział na garnuszku matki i zachowywał się, jakby świat mu coś był winny. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A w rzeczywistości – leniwy jak mało kto.

Kiedy się wprowadzaliśmy, Marka nie było – wyjechał do Gdańska, gdzie niby „studiował” i chciał zostać. Teściowa pozwoliła nam zrobić w mieszkaniu, co chcemy – remont, meble – wszystko według naszego gustu. Sama mówiła, iż Marek już tam nie wróci. I szczerze – nie dało się tam żyć. To choćby nie było mieszkanie, tylko jakaś nora – szara, zadymiona, pełna kurzu i plam.

Tapety w brudnobrązowym kolorze, sufit w zaciekach, kanapa ze sprężynami wychodzącymi na wierzch. Wrażenie, jakby mieszkali tam nie ludzie, ale… no, nie wiem kto. W każdej szparze śmieci, zapach jak w starym klubie dla palaczy. Cały dzień wynosiliśmy worki ze starymi gratami, potem kilka tygodni spaliśmy na materacu i jedliśmy na pudłach. Ale w końcu – nowe meble, jasne ściany, przytulnie, ciepło. Mieszkanie odżyło, stało się domem.

I przez dwa lata żyliśmy spokojnie. Bez gości, bez awantur. Już prawie zapomniałam, kim był Marek. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa – drżącym głosem, prawie szeptem: „Marek wraca. Nie udało mu się tam”.

Mąż zareagował spokojnie. Mówił, iż bratu się nie powiodło – bywa. Ale kilka dni później teściowa zadzwoniła znowu: „Nie przyjedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a on, widzisz, do miasta musi”. W jej głosie słychać było zmęczenie. Wiedziała, iż to niezręczne, ale najwyraźniej nie miała innego wyjścia.

Marek przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi nawykami. Nie mamy jeszcze dzieci, miejsca niewiele, ale w kuchni postawiliśmy mu rozkładane łóżko. Myślałam, iż to na tydzień, dwa. Myliłam się. Rozgościł się „na dłużej”.

I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów – wszędzie, choćby na dywaniku przy łóżku. Popielniczka na kuchni – pełna. Okna nie da się otworzyć – tyle dymu, jak w piwnicy. A przede wszystkim – ten ton: „Po co tyle kawałków mięsa kupujesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania – drogi, po co ci taki?”.

On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysyłają w delegację – na trzy miesiące. A ja z tym… lokatorem.

Próbowałam wytłumaczyć mężowi. Mówiłam, iż jest mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym mężczyzną, który choćby dziękuję nie powie za obiad. A on tylko wzdycha: „To mój brat. Ma teraz trudny okres. Wytrzymaj”.

A ja już nie mogę. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Sprzątam, gotuję, pilnuję porządku. A on po prostu żyje – jakby tak miało być. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani właścicielką hostelu. To nie jest komunalka.

Co mam robić? Cicho znosić brud, papierosy, kazania? Czy upierać się przy swoim i ryzykować rodzinny spokój? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę sama siebie.

Idź do oryginalnego materiału