Był wczesny poranek, gdy Krzysztof obudził się od zapachu świeżo usmażonych racuszków.
— Nie do wiary, jaka ona jest zapobiegliwa — pomyślał z czułością. — Już krząta się w kuchni. Szczęśliwy ze mnie facet, oby tylko pecha nie przynieść.
— Dzień dobry, moja gospodyni — uśmiechnął się, wchodząc do kuchni po porannej kąpieli.
— Wiem, czym cię rozpieścić — mrugnęła Weronika, stawiając przed nim talerz z puszystymi plackami. — Żebyś tęsknił za moim jadłem i wracał szybciej.
— Cwaniara — zaśmiał się Krzysztof. — A tak w ogóle, dziś u Karola istotny mecz, prawda?
— Tak, przeciwko drużynie z Poznania — kiwnęła głową. — Powiedział, iż będą walczyć jak lwy.
— Zadzwonię wieczorem, dowiem się, jak poszło — obiecał, gdy ich syn jeszcze spał.
Spakował dokumenty, pożegnał się z żoną i wyszedł w dobrym nastroju. Czekała go czterogodzinna podróż do Wrocławia. Na autostradzie, z dala od miejskiego zgiełku, odetchnął głęboko. Wrzesień dopiero się zaczynał, ale złote liście już wirowały w powietrzu, przyklejając się do szyby.
Gdy załatwił sprawy w biurze partnerów, postanowił wyskoczyć na kolację przed powrotem. Lubił jeździć nocą – drogi były puste, spokojne. Zatrzymał się w małej knajpce na obrzeżach miasta, cichej i przytulnej, bez gwaru tłumu.
Zaparkował, spojrzał w niebo. Nadciągała ciemna chmura, w oddali zagrzmiało.
— Burza we wrześniu? — zdziwił się. — Rzadkość.
Usiadł przy oknie. Kelner przyjął zamówienie, a za szybą już migotały błyskawice. Nagle drzwi się otwarły i w ślad za rykiem burzy weszła kobieta. Krzysztof zamarł. Poznałby ją wśród tysięcy. To była Zofia, jego pierwsza żona – kobieta, którą kiedyś ubóstwiał, a potem znienawidził. Wciąż była olśniewająco piękna.
Ich małżeństwo było jak wir szaleństwa. Pięć lat z Zofią ciągnęło się jak wieczność. Miłość pełna ognia zamieniła się w mękę – kłótnie, zdrady, zazdrość. Krzysztof odchodził, wracał, aż w końcu przeciął to jednym zdecydowanym ruchem. Po rozwodzie spotkał Weronikę i odnalazł spokój. Z Zofią nie widział się od tamtej pory.
— Co ona tu robi we Wrocławiu? — przemknęło mu przez myśl, gdy serce ścisnęło się w piersi.
Zofia rozglądnęła się, kelner wskazał jej wolny stolik. Usiadła, zdjęła płaszcz, a jej kasztanowe włosy rozsypały się po ramionach. Dumna postawa, znajomy uśmiech. Krzysztof nie wiedział, co zrobić – wyjść w ulewę czy zostać?
Zofia go zauważyła. Przez chwilę patrzyła bez słowa, wreszcie uśmiechnęła się szeroko:
— Krzysztof? Nie wierzę własnym oczom! To chyba przeznaczenie, iż tu jesteś?
Wymusił uśmiech, starając się wydać obojętnym.
— Cześć. Tak, służbowo.
— Przesiądę się do ciebie! — oświadczyła i, nie czekając na odpowiedź, zasiadła naprzeciwko.
Deszcz smagał szyby, grzmoty ucichły. Kelner przyniósł zamówienie, przepraszając za czekanie. Zofia wytarła ręce serwetką i zaczęła:
— No, opowiadaj, co u ciebie?
— W porządku — odparł krótko. — A u ciebie?
Nie odpowiedziała, zaczęła mówić o sobie, uśmiechając się. Krzysztof ledwie słuchał, pogrążony we wspomnieniach.
Poznali się, gdy Zofia pracowała w ich firmie. Najpierw rozmawiali przez telefon, potem spotkali się na firmowym przyjęciu. Jakby jakiś magnes ich do siebie przyciągał. Całą noc przegadali w jej pokoju, a następnego dnia zwiedzali muzeum. Druga noc minęła już na czymś więcej.
— Mam samochód — powiedział wtedy. — Pojedziemy razem?
— A ja się nie oprę — zaśmiała się.
Szybko zamieszkali razem, wzięli ślub. Ale niedługo Krzysztof zauważył, jak flirtuje z klientami.
— Dlaczego się tak z nimi mizdrzysz? — spytał pewnego dnia.
— To praca — machnęła ręką. — Trzeba ich— Pojedziesz do mnie po kolacji? — zapytała nagle Zofia, przygryzając wargi, a jej oczy błyszczały w półmroku knajpki.