Czasem życie płata nam figle, iż trudno od razu zrozumieć, czy to prawda, czy gorzka ironia losu. Nigdy bym nie pomyślał, iż po dwunastu latach mieszkania pod jednym dachem z teściową, gdy wydawało się, iż wszystko jest ustalone, nasza rodzina stanie przed moralnym ultimatum — płaćcie albo się wyprowadźcie.
Wtedy, wiele lat temu, po ślubie, Antonia Romanówna zaproponowała nam z żoną przenosiny do jej przestronnego trzypokojowego mieszkania w centrum Warszawy, sama zaś dobrowolnie przeprowadziła się do naszego małego jednopokojowego na peryferiach. Byliśmy w siódmym niebie — mieszkać w centrum, w normalnych warunkach, i to jeszcze z błogosławieństwem teściowej? Co mogło być lepsze dla młodej pary?
Ślubne pieniądze zainwestowaliśmy w remont: od podłogi po sufit odnowiliśmy mieszkanie, postawiliśmy nowoczesną kuchnię, wymieniliśmy łazienkę, panele, zrobiliśmy lekką przebudowę. Teściowa przychodziła — aż oczy się cieszyły. „Jak tu u was pięknie!”, „Jacy wy zdolni!” — słyszeliśmy za każdym razem. W zamian, z wdzięczności, przejęliśmy wszystkie rachunki za jej nowe lokum. Odpowiedziała ulgą, często dziękowała, mówiła, iż choćby coś oszczędza z emerytury. I rzeczywiście, przez te lata nigdy nie żałowaliśmy, iż poszliśmy jej na rękę.
Urodziła się córka, potem syn. Dzieci przybyło, a nam z żoną zaczęło brakować przestrzeni. Zaczęliśmy odkładać na nowe mieszkanie, bo od razu kupić czteropokojowe nie było nas stać. Teściowej o tej decyzji nie wspominaliśmy, licząc, iż gdy przyjdzie czas — dogadamy się polubownie.
Wszystko się zmieniło, gdy Antonia Romanówna przeszła na emeryturę. euforia z wolności gwałtownie minęła, gdy uznała, iż jej emerytura to „grosze”. Przy każdej wizycie słyszeliśmy to samo: „Jak można żyć za te pieniądze?”, „Emeryci w tym kraju są nikim!”. Nie pozostawaliśmy obojętni — kupowaliśmy jej jedzenie, leki, pomagaliśmy w drobiazgach. Ale pewnego dnia, przy herbacie, rzuciła zdanie, które odebrało mowę mojej żonie.
— Synku — powiedziała — przecież wy tak naprawdę mieszkacie w moim mieszkaniu. Może zacznijcie płacić czynsz? Nie dużo, powiedzmy trzy tysiące złotych miesięcznie.
Żona oniemiała. Nie od razu zrozumiała, o co chodzi. Gdy w końcu do niej dotarło, odparła:
— Mamo, mówisz poważnie? Płacimy za twoje rachunki, przywozimy zakupy, twoje życie kosztuje cię o wiele mniej. A ty nam o czynsz?
Na to usłyszeliśmy ultimatum:
— W takim razie zamieńmy się z powrotem! Chcę wrócić do swojego mieszkania!
Zrozumieliśmy: to szantaż. Tępy, bezceremonialny i zupełnie niewdzięczny. Ale teściowa nie spodziewała się, iż mamy już odłożone pieniądze na wkład własny. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem uznaliśmy, iż dłużej tak nie może być.
Po kilku dniach przyszliśmy z tortem — nie po to, by przepraszać, ale w nadziei, iż może jednak zmieni zdanie. ale gdy tylko temat wrócił, usłyszeliśmy:
— No to jak, ustaliliśmy? Czy będziecie się tłoczyć u mnie?
Cierpliwość się skończyła.
— Antonino Romanówno — odparłem spokojnie — tłoczyć się nie będziemy. Odbierasz swoje mieszkanie, a my idziemy własną drogą.
— A gdzie wy znajdziecie pieniądze?
Żona przerwała:
— Znajdziemy. To już nie twój problem. Tylko pamiętaj, mamo, sama tego chciałaś. Pragnęłaś pustki w trzypokojowym — to ją będziesz miała.
Wszystko potoczyło się szybko. ZnajomWyjechaliśmy stamtąd bez żalu, wiedząc, iż czasem choćby rodzina musi nauczyć się cenić to, co ma, zanim straci to na zawsze.