„Teściowa wyrzuciła nas z dzieckiem na ulicę, teraz ma pretensje, iż nie chcę z nią rozmawiać”

newsempire24.com 1 tydzień temu

Trzy lata temu teściowa wyrzuciła mnie z dzieckiem na ulicę. A teraz obraża się, iż nie chcę z nią rozmawiać.

Mam trzydzieści lat, mieszkam w Warszawie, wychowuję syna i próbuję budować normalne życie. Ale przez cały czas we mnie jest ból, który nie mija. Bo trzy lata temu kobieta, którą uważałam za część rodziny, bez wahania wyrzuciła nas z dzieckiem na bruk. A teraz ona nie rozumie, dlaczego nie odzywam się do niej. Co więcej – jeszcze się obraża.

Poznaliśmy się z Dominikiem na pierwszym roku studiów. Zakochaliśmy się na poważnie – żadnych imprez, żadnych gier, od razu było poważnie. Potem niespodziewanie zaszłam w ciążę. Mimo tabletek, test pokazał dwie kreski. Był strach, panika, łzy – ale choćby nie pomyślałam o aborcji. Dominik nie przestraszył się, nie uciekł – oświadczył się i wzięliśmy ślub.

Nie mieliśmy gdzie mieszkać. Moi rodzice są pod Lublinem, ja od siedemnastu lat żyłam w akademiku. Dominik od szesnastu mieszkał sam – jego matka, Bożena Stanisławówna, po drugim małżeństwie wyprowadziła się do nowego męża do Gdańska, a dwupokojowe mieszkanie na Woli zostawiła synowi. Po ślubie „łaskawie” pozwoliła nam tam zamieszkać.

Na początku było spokojnie. Studiowaliśmy, prace dorywcze, czekaliśmy na dziecko. Starałam się utrzymywać porządek, gotowałam, sprzątałam, oszczędzałam każdą złotówkę. Ale wszystko się zmieniło, gdy Bożena Stanisławówna zaczęła nas odwiedzać. Nie po prostu przychodziła – robiła rewizje. Otwierała szafy, sprawdzała pod łóżkiem, zdejmowała rękawiczki, żeby przetrzeć palcem parapet. Ja, w ciąży, biegałam po mieszkaniu ze ścierką, żeby tylko dogodzić. Ale ile bym się nie starała – i tak było źle.

„Dlaczego ręcznik nie wisi pośrodku?”, „Okruchy na dywanie w kuchni!”, „Nie jesteś żoną, tylko katastrofą!” – to były jej ulubione teksty.

Gdy urodził się nasz syn Bartosz, zrobiło się jeszcze gorzej. Ledwo miałam siły spać i karmić dziecko, a teściowa wymagała sterylnej czystości jak w szpitalu. Trzy razy w tygodniu myłam mieszkanie do połysku, ale dla niej to wciąż było za mało. Aż pewnego dnia rzuciła:

– Za tydzień przyjeżdżam. jeżeli zobaczę choć jeden kurz – lecicie stąd!

Błagałam Dominika, żeby z nią porozmawiał. Spróbował. Ale Bożena Stanisławówna była nieugięta. Gdy przyjechała i znalazła na balkonie swoje stare pudła, których nie ruszyłam, bo nie były moje – zaczęła się awantura.

– Pakuj się i wracaj do swoich rodziców! A Dominik niech sam zdecyduje, czy z tobą, czy tu zostaje!

I Dominik nie zdradził. Wyjechał ze mną pod Lublin. Zamieszkaliśmy u moich rodziców. Wstawał o szóstej, jechał na zajęcia, potem na dodatkową robotę, wracał nocą. Ja próbowałam pracować zdalnie – ledwo co zarabiałam. Pieniędzy brakowało, liczyliśmy każdą złotówkę, jedliśmy makaron z jajkami. Tylko rodzice pomogli nam przetrwać. I miłość.

Potem zaczęło się układać. Skończyliśmy studia, znaleźliśmy pracę, wynajęliśmy mieszkanie w Warszawie. Bartosz podrósł, staliśmy się silną rodziną. Tylko ta krzywda nie przeszła.

Bożena Stanisławówna cały czas żyje sama. Mieszkanie, z którego nas wyrzuciła, stoi puste. Od czasu do czasu dzwoni do Dominika, pyta o wnuka, prosi o zdjęcia. On rozmawia. Nie ma pretensji. Ja nie potrafię. Dla mnie to zdrada. Zniszczyła nasze życie w najtrudniejszym momencie. Porzuciła nas, gdy byliśmy bez bezpieczeństwa.

– To przecież moje mieszkanie! Miała prawo! – mówi.

Tak, prawo – może i miała. Ale sumienie? Serce? Gdzie one były, gdy staliśmy na dworcu z dzieckiem i dwoma walizkami?

Nie jestem mściwa. Ale nie ma obowiązku wybaczać. I nie wracam tam, gdzie mnie nie chciano.

Idź do oryginalnego materiału