— Nie, Władysławie Kazimierzu! Koniec z tym! — uderzyła pięścią w stół King— Nie, Władysławie Kazimierzu! Koniec z tym! — uderzyła pięścią w stół Kinga, aż filiżanki na spodkach zadźwięczały. — Mam dość! Już dłużej tak nie mogę!
Teść uniósł zdumione brwi, odłożył gazetę.
— Kinga, o co chodzi? Co się stało?
— Stało się to, iż nie jestem waszą służącą! — syknęła synowa, ręce wspierając na biodrach. — Twoja matka całe dni rządzi, jakbym była nikim! A ty milczysz!
Wanda Stefanowa, teściowa, weszła do kuchni właśnie w tej chwili, usłyszała podniesiony głos.
— Co tu się dzieje? Kinga, dlaczego wrzeszczysz na cały dom?
— Właśnie! — Kinga wskazała palcem na teściową. — Ona! „Kinga, skocz po chleb”, „Kinga, ugotuj barszcz”, „Kinga, umyj podłogi”! Czy ja jestem waszą służącą?
Wanda Stefanowa zacisnęła usta, usiadła przy stole.
— A kto, według ciebie? Ja jestem stara, chora, Władek w pracy przepada. Ty młoda, zdrowa…
— Ja też pracuję! — przerwała Kinga. — W sklepie stoję od rana do wieczora, nogi bolą, a wracam do domu — znów gotuj, sprzątaj, pierz!
Władysław Kazimierz podrapał się po głowie, spojrzał to na żonę, to na matkę.
— Mamo, może Kinga rzeczywiście jest zmęczona…
— A, więc tak! — oburzyła się Wanda Stefanowa. — Teraz i ty przeciwko mnie! Własną matkę, dla jakiejś…
— Dla „jakiejś”? — wybuchnęła Kinga. — Jestem żoną twojego syna, swoją drogą! I dzieci mu urodzę, jeżeli Bóg da! A ty nazywasz mnie „jakąś”!
Teściowa odwróciła się do okna, milczała. Władysław Kazimierz wstał, podszedł do żony.
— Kingu, no nie trzeba tak… Mama starsza, jej ciężko…
— A mnie lekko? — Kinga odsunęła się od męża. — Słuchaj, Władek, mówię ci uczciwie: albo coś się zmieni, albo ja stąd wyjadę!
Zapadła cisza. Wanda Stefanowa powoli się odwróciła.
— Dokąd niby pojedziesz? Do swoich rodziców? Tam cię z otwartymi ramionami przyjmą?
Kinga zbladła. Rzeczywiście miała trudne relacje z rodzicami, szczególnie z ojcem, który do dziś nie wybaczył jej ślubu.
— Znajdę gdzieś, nie martwcie się!
— Kinga, nie mów głupstw! — Władysław wziął żonę za rękę. — Jesteśmy rodziną. Trzeba jakoś się dogadać.
— Właśnie o to chodzi! — Kinga wyswobodziła dłoń. — Dogadać się! A więc słuchajcie moich warunków.
Wanda Stefanowa prychnęła.
— Jeszcze czego! Warunki stawia! W moim domu!
— W NASZYM domu! — poprawiła Kinga. — Władek, powiedz matce, iż to też nasz dom!
Władysław Kazimierz zawahał się. Dom faktycznie był zapisany na matkę, dostała go jeszcze po swoich rodzicach. Ale po ślubie młodzi mieszkali tutaj — innych opcji nie było.
— Mamo, no technicznie…
— Żadnych „technicznie”! — ucięła Wanda Stefanowa. — Dom mój, i zasady tu moje!
— Dobrze! — Kinga podeszła do szafki, wyjęła notatnik i długopis. — Więc notuję. Pierwszy warunek: gotuję obiad co drugi dzień. We wtorek, czwartek i sobotę gotujesz ty lub Władek.
— A to niby dlaczego? — oburzyła się teściowa.
— Bo nie jestem kucharką! — Kinga coś zapisała. — Drugie: sprzątamy na zmianę. Tydzień ja, tydzień ty.
— To już wcale bezczelna! — zerwała się Wanda Stefanowa. — Władek, ty to słyszysz?
Władysław Kazimierz siedział ze spuszczoną głową. Czuł się niezręcznie, ale rozumiał też żonę. Matka czasem rzeczywiście za dużo od niej wymagała.
— Trzeci warunek — ciągnęła Kinga — nikt nie wchodzi do naszego pokoju bez pukania. I nikt nie tk— I nikt nie rusza moich rzeczy — dokończyła Kinga, patrząc wyzywająco na teściową, która nagle opuściła głowę i westchnęła ciężko, po czym cicho odpowiedziała: „Może i masz rację, córeczko — spróbujmy tak żyć”.