Teściowa przychodzi, pobawi się z dzieckiem — i wychodzi zadowolona. A ja — gotuj, sprzątaj, uśmiechaj się…
Gdy przeczytałam artykuł pod tytułem „Nie chcę spędzać weekendów z wnukami”, pomyślałam: to przecież o moim życiu. Temat okazał się boleśnie znajomy — szczególnie dla tych, którzy znaleźli się w sytuacji „gospodyni domowej z małym dzieckiem i teściową u boku”.
Mój syn nie ma jeszcze roku. Ma jedną babcię — mamę mojego męża, Danutę Janowską. Emerytowana aktorka teatralna, ale z artystyczną duszą i dramatyzmem w głosie po dziś dzień. Przy każdej okazji mówi, jak bardzo kocha swojego wnuka. „Zawsze jestem blisko, zawsze gotowa pomóc!” — brzmi pięknie, ale rzeczywistość… zupełnie inna.
Po przejściu na wcześniejszą emeryturę zyskała mnóstwo wolnego czasu i niezajętych dni. I oto przychodzi. Nie po to, by pomóc, nie po to, by zastąpić mnie na kilka godzin — tylko „w gościnę”. Zawsze w weekendy, kiedy mąż jest w domu. Uwielbia, gdy „wszyscy są w komplecie”. Czasem zabiera ze sobą teścia, ale to osobny człowiek, żyje swoim życiem, choćby śpią w osobnych pokojach.
Wyobraźcie sobie: maluch wrzeszczy, ząbkuje, brzuszek boli, ja jestem na skraju wyczerpania, nie spałam drugą noc z rzędu, wyglądam jak cień. A tu słyszę: „Pomoc nadchodzi!” — i tą „pomocą” okazuje się wystrojona Danuta Janowska, z zabawkami i torebką ptasiego mleczka. Siada w ulubiony fotel, bierze wnuczka na ręce, robi zdjęcia, całuje, śmieje się. Wszystko byłoby w porządku, gdybym nie musiała być idealną gospodynią — spotkać ją z gorącym obiadem, czystym, nieskazitelnym domem.
Na początku myłam podłogi przed jej wizytą, piekłam ciasto, gotowałam rosół i sałatkę. Potem zrozumiałam: nie dam rady. Przerzuciłam część obowiązków na męża. A on, biedny, po tygodniu pracy marzy tylko o spokoju. Ale „mama przyjedzie” — i koniec. Rzuć odpoczynek, wyczyść łazienkę, przetrzyj kurz, przetrzyj nosek dziecka.
Teściowa nigdy nie przyszła, by po prostu powiedzieć: „Odpocznij, ja zajmę się maluchem, idź się położyć”. Nie. Przychodzi się zabawić. Pobawi się — i wychodzi. jeżeli się znudzi — bierze torebkę i wychodzi. Czasem nie posiedzi choćby pół godziny. A ja zostaję z górą naczyń, zmęczonym dzieckiem i zerową ulgą. Za to sąsiedzi później chwalą: „Oto babcia! Zawsze blisko, taka troskliwa”. Tak, tak… blisko — ale nie z tym, z kim trzeba.
Radzono mi: „Nie gotuj. Nie sprzątaj. Niech widzi, jak jest”. Ale spróbujcie sami — gdy patrzy z dezaprobatą na każdą pyłkę, na niedomyty kubek. Mąż też pyta: „No co, nie można mamy przyjąć raz w tygodniu?”
A ja czuję się winna. Jakbym była egoistką. Jakbym nie chciała, by moje dziecko miało babcię. Ale czy to pomoc? To pokaz miłości — na pokaz. Synek, wnuczek, rodzina! A potem — do domu, przed telewizor. Ja zostaję z brudnymi talerzami, nieprzespanymi nocami i wypalonymi nerwami.
Prawdziwa pomoc to gdy babcia zabiera wnuka do siebie. Gdy naprawdę daje ci wolny dzień. A nie urządza teatr w twojej kuchni. Tak, nie musi. Ale ja też nie jestem służącą, by organizować przyjęcia w każdą niedzielne popołudnie. Jestem matką. Zmęczoną, niewyspaną i ledwie stojącą na nogach. I gdy wszyscy wokół powtarzają, jaka to wspaniała babcia, ja marzę tylko o tym, by choć jeden weekend nikt nie dzwonił do drzwi z pudełkiem czekoladek i zdaniem: „No, jak tam u was?”