Teściowa na emeryturze, ale bez wnuka: “Syna wychowałam, reszta mnie nie dotyczy

newsempire24.com 20 godzin temu

Wiesz, jak to było… Kiedy wychodziłam za mąż za Wojtka, myślałam, iż wszystko się ułoży. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. On – student politechniki, ja na ostatnim roku pedagogiki. Oboje z małych miasteczek, oboje marzyliśmy, żeby zostać w Warszawie, gdzie studiowaliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta. Wydawało się, iż oto zaczyna się nasze dorosłe życie. Wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko się postaramy.

Ale po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zlecenia już nie wystarczały. Wojtek pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Raty kredytu wysysały z nas resztki. Wtedy zdecydowaliśmy: wynajmiemy mieszkanie, a sami wprowadzimy się do teściowej. Tymczasowe rozwiązanie, mówiliśmy sobie. Tylko na kilka lat, a potem damy radę.

Mama Wojtka, Janina Kazimierzówna, właśnie przeszła na emeryturę – oficjalnie, choć ledwo skończyła pięćdziesiątkę. Energiczna, zadbana, zawsze z makijażem, w nowych bluzeczkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie mówiła, „jak powinno być”. I na początku myślałam – miałam szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego chcieć więcej?

Kiedy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale bez protestów. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko. Wciąż miałam nadzieję, iż jak dziecko się urodzi, teściowa pomoże. No może nie od razu, ale choćby trochę — pobawić się, potrzymać, żebym mogła wziąć prysznic. Ale już w szpitalu, gdy Wojtek pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, rzuciła zdanie, którego nigdy nie zapomnę:

— Zapamiętaj sobie: ja już swoje odchowałam. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.

Wtedy choćby nie znalazłam słów. Płakałam w nocy, tuląc malucha do piersi. Przecież to jej wnuk. Własna krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Zimno. Obojętnie.

Ale wyboru nie mieliśmy. Dalej żyliśmy razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa… Żyła swoim życiem. Rano szła na fitness, wieczorem z przyjaciółmi do kina. Telewizor nastawiała na pełną głośność, gdy synek zasypiał. O pomoc nie proś – „to nie jej obowiązek”.

Moja mama, która mieszka w Lublinie, tylko dziwiła się:

— Ja bym się wnuczkiem nie nacieszyła! Toż to szczęście! Jak można być taką lodowatą?

Ale co z tego? Rodzice daleko, sami pracują. Nie mogą pomóc. A my w ciągłym biegu.

Gdy synek podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Od razu zaczęłam pracować na pełny etat. Pensja była niewielka, ale stabilna. Marzyłam, żeby wyrwać się z tej biedy, spłacić kredyt i w końcu zamieszkać samodzielnie. Wszystko byłoby dobrze, ale dziecko wciąż chorowało. Raz gorączka, raz kaszel, raz grypa żołądkowa. Ciągłe zwolnienia. Szef zaczął krzywo patrzeć, współpracownicy szeptać za moimi plecami. W końcu powiedział wprost:

— Potrzebujemy pracownika, nie wiecznie nieobecnej matki. Albo się ogarniesz, albo szukaj czegoś innego.

Zaciśnięte zęby, podeszłam do teściowej. Z ostatnią nadzieją:

— Janino Kazimierzówno, mogłabyś posiedzieć z wnukiem choć dwa dni, gdy będę w pracy?

Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odparła:

— Godzinę-dwie, owszem. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. Ja się w życiu namęczyłam. Teraz chcę odpocząć.

I tyle. An krztyny współczucia. Wyszłam z kuchni z takim gulą w gardle, iż ledwo oddychałam.

Z Wojtkiem znaleźliśmy prywatną opiekunkę. Zapłaciliśmy. Drogie, ale tańsze niż stracić pracę i staż. A teściowa dalej żyła obok, mijając dziecko jak mebel.

Ironia? Mając zdrową, żywą babcię pod jednym dachem, musieliśmy płacić obcej, za coś, co ona mogłaby zrobić — z miłości, z chęci pomocy, choćby z ludzkiej życzliwości. Ale Janina Kazimierzówna żyła według zasady: „Moje życie to tylko moje życie. Wasze dzieci – wasz problem”.

Tak, formalnie nie musiała. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu maluchowi, który wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i idzie w drugą stronę?

Teraz synek ma już trzy lata. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy lepiej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Kredyt jeszcze nas goni, ale żyjemy po swojemu. Teściowa czasem zadzwoni, spyta, co u wnuka. Ale dalej nie ma inicjatywy. Ani propozycji spaceru, ani wizyty na urodziny. Po prostu „babcia na papierze”.

I wiesz, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Ani trochę. A jeżeli kiedyś zapyta: „Czy ja mam babcię?” – to choćby nie wiem, co mu odpowiedzieć.

Co o tym myślisz? Babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć tylko dla siebie? Gdzie jest ta granica między własnym życiem a ludzką życzliwością?

Idź do oryginalnego materiału