– Marto, kiedy do ciebie nie przyjdę, to nigdy nie ma porządku – mówi mi teściowa.
Kiedyś na takie uwagi się złościłam, obrażałam, a teraz, po prawie 20 latach małżeństwa i znajomości z teściową jak własnych pięciu palców, spokojnie przyjmuję jej krytykę.
– Mamo, gdybyście uprzedzali, iż przyjdziecie, zdążyłabym posprzątać – mówię.
– Znowu zaczynasz. Przez 20 lat mogłaś się już czegoś ode mnie nauczyć, skoro twoja mama cię niczego nie nauczyła – burczy teściowa.
Moja teściowa rzeczywiście jest wspaniałą żoną, matką, babcią i gospodynią. Dba troskliwie o wnuczki, dba o wszystkich.
Kiedy jej mąż wraca z pracy, zanim zdąży umyć ręce i się przebrać, ona już ma nakryty stół i podaną kolację. I zawsze u niej jest idealny porządek.
Nikomu w domu nie powierza obowiązków, męża do pracy w domu nie dopuszcza. Ze wszystkim radzi sobie sama. I jest przekonana, iż tak właśnie powinno być.
20 lat temu wyszłam za jej syna. Nie zamieszkaliśmy razem z teściową, bo moi rodzice zadbali o to, żebyśmy mieli własne mieszkanie.
Dlatego ukształtowałam swojego męża na swój sposób. Powierzałam mu wszystkie domowe obowiązki. Wspólnie gotujemy, robimy przetwory, a choćby razem chodzimy na zakupy spożywcze. Kiedy nasze dzieci podrosły, także je włączyłam w te obowiązki.
Kiedy poszły do szkoły, potrafiły już podgrzać sobie jedzenie, przygotować coś prostego, ugotować jajka, pokroić kiełbasę na kanapkę. Makaron czy puree – zawsze proszę bardzo.
Od najmłodszych lat uczyłam ich prania skarpetek i bielizny. Potem sama je jeszcze poprawiałam, ale w ten sposób uczyłam ich porządku.
Każdy mył po sobie naczynia, pakował plecaki, odrabiał lekcje, włączał pralkę. jeżeli coś im nie wychodziło, pytali o radę lub się uczyli.
Teściowa moja uznała mnie za kiepską gospodynię i jeszcze gorszą matkę. Zawsze mi powtarzała, iż jej syn miał pecha z żoną, bo kiedy mieszkał z nią, nie wiedział nawet, jak włączyć kuchenkę.
– Gdzie to widziane, żeby mężczyzna sam sobie gotował? A dzieci? Ty w ogóle ich nie kochasz?
– Kocham, dlatego uczę ich, iż powinni umieć wszystko zrobić sami – odpowiadam.
Teściowa mnie karciła, iż nie poświęcam synowi wystarczająco dużo uwagi, iż brakuje mu czułości i kobiecej troski.
– Mężczyzna powinien wrócić z pracy, umyć ręce, a twoim obowiązkiem jest podać mu ciepłą kolację. To jest miłość i troska. A jeżeli gotujecie razem kolację, to już nigdzie nie pasuje.
– Ale ja też pracuję.
– I ja pracowałam, a mój mąż nigdy sobie sam kolacji nie gotował.
Najważniejsze, iż takie pretensje ma tylko do mnie. Swojej córce nic nie mówi. A ta tylko czeka, aż mama przyjdzie, żeby jej pomogła w domu, posprzątała i ugotowała. A teściowa jest dumna, iż bez niej sobie nie radzą. Najważniejsze, iż zięć nie stoi przy kuchence, bo to nie jest męska sprawa.
Wyobrażacie sobie, jak słuchać tego przez 20 lat? A jednak dzieci jakoś wychowałam. Córka ma 19 lat, syn 18, są całkowicie samodzielni, teraz uczą się w innym mieście i nie martwię się o nich, bo wiem, iż dadzą sobie radę – przygotowałam ich do życia.
A teściowa dziwi się, jak taka zła matka mogła wychować tak posłuszne i zdolne dzieci.
W końcu stwierdziła, iż wnuki po linii syna odziedziczyły jej geny!
Nie mam już sił na kłótnie z tą osobą. Po co? I tak nie zmieni swojego zdania.
A jak wy uważacie? Czy matka powinna robić wszystko sama? Czy warto uczyć domowych obowiązków zarówno męża, jak i dzieci?