Kiedy ja i Sławomir poznaliśmy się, oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. W tym wieku nikt specjalnie się nie ociąga – tak stało się i u nas: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, chodziliśmy ze sobą kilka miesięcy i złożyliśmy papiery do urzędu stanu cywilnego. Oboje bardzo chcieliśmy założyć rodzinę. Ja od dawna marzyłam o dziecku, a Sławomir wcześniej nie był w związku małżeńskim – on też pragnął zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez zbędnych fanfar, i zamieszkaliśmy osobno – w moim mieszkaniu po babci, które odziedziczyłam. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy się urządzać.
Z jego matką, Jadwigą Stanisławową, przed ślubem widziałam się tylko kilka razy – poznałyśmy się w kawiarni i na samej ceremonii. Zrobiła wtedy dobre wrażenie: spokojna, uprzejma, na zewnątrz aprobowała nasz związek, syna wypuściła bez oporów, nie wtrącała się w nasze sprawy. choćby pomyślałam, iż mega mi się poszczęściło z teściową. Ale jak bardzo się myliłam.
Dziecka nie odkładaliśmy na później. Zaszłam w ciążę prawie od razu i całą ciąże spędziłam, można powiedzieć, w królewskich warunkach. Mąż nosił mnie na rękach – dosłownie i w przenośni. O trzeciej w nocy obierał mi mandarynki, rano robił kanapki z awokado, głaskał mój brzuch i szeptał synowi bajki. A teściowa jakby się nie wtrącała. Tylko czasem przez męża przesyłała jakieś smakołyki – słoiki dżemu, jabłka.
Wtedy nie zwróciłam uwagi, ale te słoiki czasem były zakurzone, dżem – zaschnięty, a jabłka – z dziwnymi plamami. Pomyślałam, iż to starsza kobieta, wzrok już nie ten, w sklepie mogli jej wcisnąć nieświeże produkty. Ale potem urodził się nasz Jasio – i poszło z górki.
Teściowa zaproponowała, żeby na początku zamieszkała u nas – niby pomoże z dzieckiem, a przy okazji wynajmie swoje mieszkanie i będzie dla nas dodatkowym wsparciem finansowym. Mąż miał wtedy problemy w pracy, a do tego wzięliśmy kredyt, kupując samochód. Dlatego pomysł wydał się rozsądny. Zgodziłam się.
Ale Jadwiga Stanisławowa, jak się okazało, nie przyjechała – ona się przeprowadziła. Z ciężarówką rzeczy. Chociaż nie – nazwanie tego „rzeczami” byłoby przesadą. To był złom: stare, zatęchłe szmaty, pokruszone kubki, połamane zabawki, podejrzane pudełka, stosy gazet. Każdego dnia jej „kolekcja” się powiększała. Zauważyłam nawet, iż w śmietniku pojawiały się opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.
Aż pewnego dnia zobaczyłam, jak wraca z ulicy z wielką reklamówką. Szarą, brudną, z logo dyskonta. Zajrzałam – i mnie zatrzęsło. W środku były przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty, których data ważności minęła tydzień temu, banany nie tylko czarne – ale już zgniłe. Niosła to do naszego domu. Do domu, w którym mieszkało nowo narodzone dziecko!
I to wszystko – żeby nas tym karmić! Mnie, w ciąży, a teraz mojego małego Jasia! Zrobiłam awanturę. Zażądałam od męża, żeby porozmawiał z matką. A on… zaczął ją bronić. Mówił, iż ona dorastała w biedzie, jej matka tak samo ich karmiła w dzieciństwie, zbierała resztki po sąsiadach, wyciągała jedzenie ze śmietników, żeby przeżyć.
— Ale u nas nie ma wojny! — krzyknęłam. — Mamy pieniądze! Nie musimy jeść śmieci! Rozumiesz, iż to zagraża zdrowiu dziecka?!
Milczał. A potem cicho powiedział: „Mama nie ze złości. Ona się stara”.
Stara?! Postanowiłam, iż dość. Spakowałam rzeczy, wzięłam syna i pojechałam do rodziców do Poznania. Tam jest spokój, czysto, nikt nie karmi nas przeterminowanym jedzeniem ze śmietników.
Postawiłam Sławkowi ultimatum: albo powie swojej matce, żeby wyprowadziła się z naszego mieszkania i zabrała cały swój złom, albo niech zostaje z nią. Ale ja nie wrócę do antyhigieny i wysypiska.
A teraz, dziewczyny, powiedzcie mi szczerze: przesadziłam? Może powinnam była jakoś inaczej? Spokojnie wytłumaczyć? Dać szansę? Czy zrobiłam dobrze, broniąc swojego dziecka i siebie?