„Teściowa karmiła moje dziecko jedzeniem ze śmietnika”: Wyprowadziłam się i postawiłam mężowi ultimatum
Gdy poznałam Sebastiana, oboje mieliśmy już dobrze po trzydziestce. W tym wieku nikt specjalnie nie zwleka — tak też było u nas: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, przez kilka miesięcy chodziliśmy na randki, a potem złożyliśmy papiery w urzędzie stanu cywilnego. Oboje marzyliśmy o założeniu rodziny. Ja od dawna chciałam dziecka, a Sebastian, który wcześniej nie był w związku małżeńskim, również pragnął zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez fanfar, i zamieszkaliśmy osobno — w mieszkaniu po babci, które otrzymałam w spadku. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble, i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy się urządzać.
Z jego matką, Grażyną Stanisławą, przed ślubem widziałam się może dwa razy — raz na kawie, raz na ceremonii. Wtedy zrobiła na mnie całkiem dobre wrażenie: spokojna, uprzejma, na zewnątrz aprobowała nasz związek, wypuściła syna bez walki, nie wtrącała się. choćby pomyślałam, iż trafiła mi się świetna teściowa. Jakże się myliłam.
Dziecka nie zwlekaliśmy. Zaszłam w ciążę niemal od razu i przez te dziewięć miesięcy żyłam jak królowa. Mąż nosił mnie na rękach — dosłownie i w przenośni. O trzeciej w nocy obierał mandarynki, rano robił tosty z awokado, głaskał mój brzuch i szeptał synowi bajki. A teściowa? Też się nie wtrącała. Tylko czasem przesyłała przez Sebastiana „prezenty” — słoiki dżemu, jabłka.
Wtedy nie zwróciłam uwagi, ale słoiki czasem były zakurzone, dżem skrystalizowany, a jabłka miały podejrzane plamki. Pomyślałam, iż starsza kobieta, wzrok już nie ten, w sklepie mogli jej wcisnąć byle co. Ale potem urodził się nasz Kacperek — i wszystko poszło na opak.
Teściowa zaproponowała, żeby na początku zamieszkała z nami — niby pomoże z dzieckiem, a przy okazji wynajmie swoje mieszkanie, żebyśmy mieli trochę grosza. U Sebastiana w pracy akurat były ciężkie czasy, a do tego wzięliśmy kredyt na samochód. Więc pomysł wydał się sensowny. Zgodziłam się.
Ale Grażyna Stanisława, jak się okazało, nie przyjechała — ona się wprowadziła. I to z ciężarówką rzeczy. A adekwatnie, nazwanie tego „rzeczami” to przesada. To był złom: stare, śmierdzące szmaty, pozbierane kubki, połamane zabawki, kartony po czymś i stosy gazet. Codziennie jej „kolekcja” się powiększała. Zauważyłam nawet, iż w śmietniku zaczęły pojawiać się opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.
Aż pewnego dnia zobaczyłam, jak wraca z wielką reklamówką. Szarą, brudną, z logo dyskontu. Zajrzałam — i mnie zatrzęsło. W środku były przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty ważne do tygodnia temu, banany, które nie były czarne — one już gniły. I to niosła do naszego domu. Do domu, gdzie był noworodek!
I to wszystko, żeby nas tym karmić! Mnie, w ciąży, a teraz mojego małego Kacperka! Zrobiłam awanturę. Zażądałam, żeby Sebastian pogadał z matką. A on… zaczął ją bronić. Że ona wychowała się w biedzie, iż jej matka też tak ich karmiła, zbierała resztki od sąsiadów, wyciągała jedzenie ze śmietników, żeby przeżyć.
— Ale u nas nie ma wojny! — krzyknęłam. — Mamy pieniądze! Nie musimy żywić się śmieciami! Rozumiesz, iż to zagrożenie dla zdrowia dziecka?!
Milczał. A potem cicho powiedział: „Mama nie chce źle. Ona się stara”.
Stara?! Postanowiłam, iż dość. Spakowałam rzeczy, wzięłam syna i pojechałam do rodziców do Łodzi. Tam jest spokój, czysto i nikt nas nie karmi przeterminowanymi resztkami z kontenerów.
Postawiłam Sebastianowi ultimatum: albo powie matce, żeby wyprowadziła się razem z całym swoim złomem, albo niech zostaje z nią. Ja do tego wysypiska i antyhigieny nie wrócę.
A teraz, dziewczyny, powiedzcie mi szczerze: przegięłam? Może powinnam inaczej? Spokojniej wytłumaczyć? Dać szansę? Czy zrobiłam dobrze, broniąc dziecka i siebie?