Teścia, która nie znała granic — i jak wszystko się potoczyło
Ania wracała do domu późno — praca się przeciągnęła, głowa bolała, a w piersi czuła ciężar zmęczenia. Nie wiedziała, iż czeka ją nowa fala przykrości i napięcia. Wchodząc do mieszkania, od razu usłyszała znajomy, ale już irytujący głos z kuchni:
— O, doczekałam się! — sarknęła Helena Kazimierzówna, teściowa Ani. — Już dawno ciemno, a ty dopiero teraz. To ta twoja praca jest ważniejsza od męża i domu?
— Miałam pilny projekt, musiałam zostać dłużej — spokojnie wyjaśniła Ania, automatycznie zdejmując płaszcz.
— Projekt… A mój syn głodny, między nami mówiąc — mamrotała teściowa. — W zlewie góra naczyń, w domu kurz, a ty wyglądasz jak zmęta. Tak się żona zachowuje?
Ania zmęczonym gestem skinęła głową i poszła się przebrać. Gdy jednak wróciła do kuchni, zatrzymała się przy drzwiach. Z sąsiedniego pokoju dobiegał głos Heleny i jej męża, Andrzeja. To, co usłyszała, zburzyło jej spokój.
— Wiesz, Andrzejku, córka mojej przyjaciółki, Kinga, to zupełnie inna historia. Mądra dziewczyna, z dobrej rodziny. I, między nami mówiąc, ma na ciebie oko — mówiła teściowa słodkim tonem. — A dla niej to nie problem, iż jesteś żonaty. Związek z tamtą to nie na zawsze…
Ani zabrakło tchu. Krew uderzyła jej do twarzy. Jak można mówić coś takiego? Chciała krzyczeć, rzucić czymś ciężkim, ale w milczeniu weszła do łazienki, by nie wybuchnąć.
Po kilku minutach wyszła, trzymając się ściany. Andrzej podbiegł:
— Ania, co z tobą?
— Nic. Tylko się zdenerwowałam.
— No proszę, jeszcze i zachorowała! — dodała Helena. — Pewnie specjalnie, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Ania milczała, ale rano poczuła się gorzej. Karetka, szpital, badania. Po godzinie zadzwoniła do Andrzeja:
— Nic poważnego. Po prostu… jestem w ciąży. Potrzebujemy spokoju i trochę więcej czułości.
Andrzej mocno ją przytulił, a z jego oczu popłynęły łzy radości. Ale szczęście nie trwało długo.
Wróciwszy do domu, Ania dowiedziała się, iż Helena wciąż tam jest. I co gorsza — nie zamierzała milczeć.
— Na pewno to twoje dziecko? — spytała zimno teściowa syna, gdy Ania na chwilę wyszła.
— Mamo, ogarnij się! — wybuchnął gniewem.
— Ona zawsze wraca późno, choćby nie widzisz, jak cię oszukuje!
Ania zastygła w korytarzu. Nie mogła już tego znieść. Weszła do pokoju i powiedziała stanowczo:
— Nie zamierzam się już tłumaczyć ani udawać. To wasze mieszkanie — ja wyjdę. Andrzeju, wybieraj: ze mną albo zostajesz tu. Ale nie pozwolę, by mnie upokarzano. Będę matką. I wychowam dziecko w miłości, nie w nienawiści.
— Bardzo słusznie! Niech sobie idzie — rzuciła Helena z zimną satysfakcją.
Ale Andrzej nie ruszył się za nią. Stał i patrzył na matkę, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Myślisz, iż to dla ciebie to znoszę? Nie, mamo, kocham Anię. A ciebie… tylko mi cię żal. Odeszłaś od wszystkich. Byłaś cztery razy zamężna — i nigdy nie byłaś szczęśliwa. A teraz chcesz, żebym słuchał twoich rad? Nie. Wychodzę. Zbuduję rodzinę z Anią. Nie wtrącaj się w moje życie.
Odwrócił się i wyszedł:
— Ania! Gdzie nasza duża torba podróżna?
Minął rok. W nowej dzielnicy, alejką parku, szli we troje: Andrzej, Ania i mały Jasio, spokojnie śpiący w wózku. Mieszkali w nowym mieszkaniu, które kupili wspólnie — oboje wnieśli równy wkład. Było im ciężko, ale byli szczęśliwi.
— Zimno się robi — zauważył Andrzej. — Wracamy?
— Najwyższa pora. Jasio zaraz się obudzi.
Ale wtedy Ania dostrzegła coś dziwnego. Ktoś szedł za nimi, chowając się za drzewami.
— Andrzeju, ktoś nas śledzi.
Andrzej zatrzymał się gwałtownie:
— Mamo! Przestań w końcu z tymi szpiegowskimi zabawami!
Zza drzewa wyszła Helena. Ania nie poznała jej od razu. Wyglądała inaczej: przygarbiona, zmęczona, z gasnącym spojrzeniem.
— Ja… przepraszam. Chciałam tylko zobaczyć wnuka. Choć przez chwilę…
— Mogłaś przyjść normalnie. Wiesz, gdzie mieszkamy — powiedział sucho Andrzej.
— Nie mogłam. Wstyd. Zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Przepraszam was oboje. Aniu… nie mówiłam tak ze złości. Naprawdę myślałam, iż zrujnujesz mu życie. A okazało się, iż to ja…
Ania milczała. W głowie wciąż brzmiały jej dawne słowa. Ale teraz przed nią stała niegroźna już kobieta, prosząca o wybaczenie.
— Idziemy do domu. jeżeli chcesz — możesz iść z nami. O ile Andrzej nie ma nic przeciwko — powiedziała w końcu.
— Mamo, nie mam. Ale tylko pod warunkiem, iż będzie normalnie. Bez pretensji, bez wtrącania się.
— Przysięgam. Chcę tylko czasem was widywać. Jasia. Was oboje. Nic więcej mi nie potrzeba…
Tym razem Ania nie trzymała urazy. Szli razem. Jasio spał, a Helena, w milczeniu, z lekkim uśmiechem, pchała wózek. Przeszłość została za nimi.
Nawet najtwardsze serca mogą nauczyć się kochać.