Teściowa, która nie znała granic — i jak wszystko się potoczyło
Agnieszka wracała do domu późno — praca się przeciągnęła, w głowie huczało, a w piersi ćmiło od zmęczenia. Nie wiedziała, iż czeka ją nowa fala przykrości i napięcia. Wchodząc do mieszkania, od razu wychwyciła znajomy, ale już znienawidzony głos z kuchni:
— O, doczekaliśmy się! — syknęła złośliwie Halina Antonina, teściowa Agnieszki. — Dawno już ciemno, a ty dopiero teraz. To taka twoja robota, iż o mężu i domu można zapomnieć?
— Miałam nadgodziny, pilny projekt — spokojnie wyjaśniła Agnieszka, automatycznie zrzucając płaszcz.
— Projekt… A mąż głodny, między nami mówiąc — warknęła teściowa. — W zlewie góra naczyń, kurz na pół cala, a ty wyglądasz jak zmokła kura — i to ma być żona?
Agnieszka skinęła zmęczona głową i poszła się przebrać. ale gdy wróciła do kuchni, zastygła nagle w drzwiach. Z sąsiedniego pokoju dobiegał szept Haliny Antoniny i Wojtka. To, co usłyszała, zwaliło ją z nóg.
— Wojtuś, wiesz, Elżbieta — córka mojej przyjaciółki — to zupełnie inna para kaloszy. Mądra dziewczyna, z dobrego domu. I, między nami mówiąc, kręci nosem w twoją stronę — mówiła teściowa słodkim tonem. — A żeś żonaty, to przecież nie na zawsze…
Agnieszce zaparło dech. Krew uderzyła jej do twarzy. Jak można mówić coś takiego? Chciała krzyczeć, rzucić czymś ciężkim, ale w milczeniu weszła do łazienki, by się nie rozpłakać.
Po kilku minutach wyszła, trzymając się ściany. Wojtek podbiegł:
— Agnieszka, co z tobą?
— Nic. Tylko przemęczenie.
— Ot, jeszcze i zachorowała! — podchwyciła Halina Antonina. — Pewnie tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę.
Agnieszka milczała, ale rano było jeszcze gorzej. Karetka, szpital, badania. A po godzinie oznajmiła Wojtkowi:
— To nic poważnego. Tylko… jestem w ciąży. Potrzebujemy spokoju i trochę więcej czułości.
Wojtek objął ją mocno, a z jego oczu popłynęły łzy szczęścia. ale euforia nie trwała długo.
Gdy wrócili do domu, okazało się, iż Halina Antonina wciąż tam jest. I co gorsza — nie zamierzała milczeć.
— Jesteś pewien, iż to twoje dziecko? — spytała lodowato syna, gdy Agnieszka na chwilę wyszła.
— Mamo, ty oszalałaś? — nie powstrzymał gniewu.
— Ona ciągle gdzieś biega, choćby nie widzisz, jak cię wodzi za nos!
W korytarzu Agnieszka zastygła. Nie mogła już dłużej tego znosić. Weszła do pokoju i powiedziała stanowczo:
— Nie mam zamiaru się dłużej tłumaczyć i uginać. To wasze mieszkanie — więc ja wyjdę. Wojtek, decyduj: jesteś ze mną czy zostajesz tutaj. Ale nie pozwolę już siebie poniżać. Zostanę matką i wychowam dziecko w miłości, a nie w nienawiści.
— Słusznie! Niech sobie idzie — rzuciła Halina Antonina z zimnym triumfem.
Lecz Wojtek nie ruszył się za nią. Stał i patrzył na matkę, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Myślisz, iż to wszystko znoszę dla ciebie? Nie, mamo, to Agnieszkę kocham. A ciebie… tylko mi cię żal. Odeszłaś wszystkich od siebie. Byłaś cztery razy zamężna — i z nikim nie potrafiłaś żyć. A teraz chcesz, żebym słuchał twoich rad? Nie. Odchodzę. Będę budował rodzinę sam, z Agnieszką. Nie wtrącaj się w moje życie.
Obrócił się na pięcie i wyszedł:
— Agnieszka! Gdzie nasza duża torba podróżna?
Minął rok. W nowej dzielnicy, alejką parkową, szła trójka: Wojtek, Agnieszka i mały Jacuś, smacznie śpiący w wózku. Mieszkali teraz w nowym mieszkaniu, które kupili wspólnie — oboje dorzucili się po równo. Było im ciężko, ale szczęśliwie.
— Robi się chłodno — zauważył Wojtek. — Wracamy?
— Czas. Jaś zaraz się obudzi.
Lecz w tej chwili Agnieszka dostrzegła coś dziwnego. Ktoś szedł za nimi, chowając się za drzewami.
— Wojtek, ktoś nas śledzi.
Wojtek stanął jak wryty:
— Mamo! Przestań! Ile można bawić się w podchody?
Zza drzewa wyszła Halina Antonina. Agnieszka nie poznała jej od razu. Była zupełnie inna: przygarbiona, wyczerpana, z gasnącym spojrzeniem.
— Ja… przepraszam. Chciałam tylko zobaczyć wnuka. Choć kątem oka…
— Mogłaś przyjść normalnie. Wiesz, gdzie mieszkamy — odparł Wojtek oschle.
— Nie mogłam. Wstyd. Zrozumiałam… iż byłam w błędzie. Przepraszam was oboje. Agnieszko… nie mówiłam tego ze złości. Naprawdę myślałam, iż zrujnujesz mu życie. A wyszło na odwrót…
Agnieszka milczała. Wciąż słyszała w głowie jej dawny głos. Ale teraz przed nią nie stała rodzinna tyranka, ale staruszka prosząca o przebaczenie.
— Idziemy do domu. jeżeli chcesz — możesz iść z nami. O ile Wojtek nie ma nic przeciwko — powiedziała w końcu.
— Mamo, nie mam. Ale tylko uczciwie. Bez pretensji, bez wtrącania się.
— Przysięgam. Chcę was tylko czasem widywać. Jasia. Oboje. Nic więcej mi nie trzeba…
Tym razem Agnieszka nie chowała urazy. Szli razem. Jaś spał, a Halina Antonina, w milczeniu, z lekkim uśmiechem, pchała wózek. Przeszłość została za nimi.
Nawet żelazne serca mogą nauczyć się kochać.