— Mamo, a ty też kiedyś chciałaś być malarką?
Zosia siedziała przy kuchennym stole, ściskając cienki pędzelek. Na kartce papieru pod jej dłonią rozkwitała nieśmiała, ale wzruszająca gałązka bzu – fioletowe plamy farby drżały, jakby bały się rozlać.
— Chciałam – uśmiechnęła się Katarzyna, stojąc przy kuchence. – Tyle iż miałam dziewięć lat i uznałam, iż lepiej będę lekarzem. Żeby ratować ludzi.
— A potem zmieniłaś zdanie?
Katarzyna sięgnęła po czajnik, odwracając wzrok. Zawsze bała się takich rozmów. Za nimi kryło się za dużo – stare marzenia, niespełnione nadzieje, wybory, które podejmowała rozumem, nie sercem.
— Tak. Życie tak potoczyło się.
Gdy Katarzyna adoptowała Zosię, miała trzydzieści trzy lata. Do tego czasu przeszła przez wiele: diagnozę niepłodności, rozwód, który zostawił pustkę w duszy, i niekończące się rady znajomych – „pogódź się”, „spróbuj jeszcze raz”, „weź dziecko”. Nie chciała go wziąć. Nie z egoizmu, ale ze strachu: czy starczy sił, czy starczy miłości? Pewnego dnia w domu dziecka zobaczyła jednak Zosię – chudą dziewczynkę z warkoczykami, siedzącą w kącie i rysującą kwiaty ołówkiem. Zosia podniosła oczy, a w nich było tyle dorosłej tęsknoty, iż Katarzynę przeszył ból w piersi. Rok później Zosia nazwała ją mamą.
Teraz Zosia miała dziesięć lat. Uczyła się w zwykłej szkole, gdzie Katarzyna uczyła polskiego. Koledzy i rodzice szanowali ją – „ta nauczycielka, co adoptowała dziewczynkę z domu dziecka”. Ale Katarzyna nie szukała pochwał. Chciała tylko, by Zosia miała życie, w którym nikt nie przypominałby jej o przeszłości.
— Pani Katarzyno, jeżeli chce pani, żeby Zosia dostała się do naszej szkoły, trzeba wypełnić ankietę. I dołączyć kopie dokumentów. W tym metrykę urodzenia. – Kobieta w sekretariacie prestiżowego liceum patrzyła surowo, ale bez złośliwości. Jej okulary błyszczały w świetle lampy.
— Oczywiście – skinęła głową Katarzyna, tłumiąc drżenie. – Wszystko przygotujemy.
Przygotowała wcześniej. Nowe nazwisko Zosi – jej nazwisko – zostało wpisane do dokumentów starannie, bez śladu adopcji. Nie żeby to była tajemnica, ale Katarzyna nie chciała, by przeszłość Zosi stała się tematem pytań czy litości. Wiedziała, jak dzieci potrafią być okrutne, jak jedno słowo może zranić głębiej, niż się wydaje.
Wieczorem piekły jabłecznik. Zosia obierała jabłka z koncentracją artysty – cienkie wstążki skórki spadały do miski, a cukier wsypywała ostrożnie, jakby bała się naruszyć niewidzialny porządek.
— Mamo, a w tej nowej szkole jest kółko plastyczne?
— Jest. Bardzo dobre. I teatr. I basen.
— A jeżeli mnie nie przyjmą?
Katarzyna spojrzała na córkę. Zosia nie podnosiła wzroku, ale jej palce zastygły nad miską.
— Przyjmą, Zosiu. Zrobimy wszystko, co trzeba.
Telefon zadzwonił w sobotni poranek. Katarzyna wyszła na podwórko, by odebrać – w mieszkaniu dźwięk wydawał się za głośny. W słuchawce usłyszała kobiecy głos, stłumiony, jakby przedzierał się przez lata.
— To pani Katarzyna?… Ja… ja jestem matką Zosi.
Świat na moment skurczył się. Katarzyna złapała się za poręcz ganku. Zauważyła wszystko: pyłek na płaszczu, rysę w asfalcie, własny oddech, który stał się cięższy.
— Czego pani chce?
— Ja… niczego nie żądam. Chciałam tylko wiedzieć, jak się ma. Czy mogę… chociaż na nią popatrzeć?
— Ona pani nie pamięta – Katarzyna mówiła twardziej, niż czuła. – I ma nowe życie. Proszę go nie niszczyć.
— Rozumiem. Przepraszam.
Rozłączyła się.
Katarzyna wróciła do mieszkania, ale nie od razu zauważyła, iż Zosia stoi na schodach. Dziewczynka milczała, ale jej oczy były czujne, jak u kotka, który usłyszał obcy dźwięk.
— Kto to był?
— Pomyłka – skłamała Katarzyna, czując, jak kłamstwo osiada w gardle. – Chodź, śniadanie gotowe.
Kilka dni później wezwano ją do szkoły. Zosia pobiła się z kolegą – co wcale nie było w jej stylu. Katarzyna siedziała w pokoju nauczycielskim naprzeciw wychowawczyni, podczas gdy Zosia czekała na korytarzu.
— Uderzyła chłopca – powiedziała nauczycielka, poprawiając okulary. – Mówi, iż ją obraził.
— Jak? – Katarzyna ścisnęła torbę.
— Zosia sama opowie. Ale, Pani Katarzyno, pani rozumie… dzieci czasem powtarzają to, co słyszą od rodziców.
Zosia siedziała na krześle na korytarzu, wpatrzona w podłogę. Gdy Katarzyna podeszła, dziewczynka podniosła głowę i szepnęła:
— Powiedział, iż nie mam prawdziwej rodziny. Że nie jestem jego poziomu. A jeszcze… iż ty nie jesteś moją mamą.
— Kto mu to powiedział?!
— Nie wiem. Ale on wiedział.
Nocą Katarzyna nie spała. Leżała w ciemności, wpatrzona w sufit, i po raz pierwszy poczuła, iż jej kłamstwo jest jak cienka rysa na szkle. Ledwo widoczna, ale wystarczy podmuch – i wszystko pęknie. Przypomniała sobie, jak Zosia pierwszy raz nazwała ją mamą, jak uczyły się jeździć na rowerze, jak Zosia płakała nocami przez pierwszy rok, zanim przywykła do nowego domu. Chciała ją chronić przed bólem, ale prawda, zdawało się, była silniejsza.
Nazajutrz zadzwoniła ta kobieta. Miała na imię Agnieszka. Poprosiła o spotkanie. Katarzyna się wahała, ale coś – może zmęczenie kłamstwem, może instynkt – kazało się zgodzić.
— Niech pani przyjdzie. Tylko bez scen. I Zosi nic.
Spotkały się w parku, przy starej alei lip. Agnieszka okazała się młodsza, niż Katarzyna sądziła – trzydzieści lat, zmęczone oczy, przygarbione ramiona. Jej dłonie nieustannie bawiły się końcem szala.
— Wiem, iż nie mam prawa… Ale wtedy byłam sama. I bałam się. Nikt nie powiedział, iż można inaczej. Trzy lata spędziłam w ośrodku. Zmieniłam się. Pracuję, nie piję, nie palę. Mam mieszkanie. Ale… ona mi się śni.Zosia westchnęła głęboko, odłożyła pędzelek i powiedziała cicho: “Dobrze, iż jesteś moją mamą, bo żadna inna nie piekłaby takich pysznych jabłeczników”, a Katarzyna przytuliła ją mocno, czując, iż wszystkie lęki i wątpliwości w końcu rozpłynęły się w tym jednym, prostym geście.