Kiedy poznałem Krzysztofa, oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. W tym wieku nikt nie zwleka z decyzjami – tak było i z nami: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, kilka miesięcy później poszliśmy do urzędu stanu cywilnego. Oboje pragnęliśmy założyć rodzinę. Ja od dawna marzyłem o dziecku, a Krzysztof nigdy wcześniej nie był żonaty – również chciał zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez przepychu, i zamieszkaliśmy w moim mieszkaniu po babci, które odziedziczyłem. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble, i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy układać sobie życie.
Jego matkę, Danutę Kazimierę, przed ślubem widziałem tylko dwa razy – na kawie i na samej ceremonii. Zrobiła wtedy dobre wrażenie: spokojna, uprzejma, na zewnątrz akceptowała nasz związek, wypuściła syna bez sprzeciwu, nie wtrącała się. Pomyślałem nawet, iż miałem ogromne szczęście z teściową. Jakże się myliłem.
Nie zwlekaliśmy z dzieckiem. Żona zaszła w ciążę niemal od razu, a ja starałem się, by ciążę przeżyła jak królowa. Dbałem o nią na każdym kroku – dosłownie i w przenośni. O trzeciej nad ranem obierałem mandarynki, rano robiła kanapki z awokado, gładziłem jej brzuch, czytałem synowi bajki. Teściowa też na razie nie ingerowała. Tylko czasem przysyłała przez męża prezenty – słoiki dżemu, jabłka.
Wtedy nie zwróciłem uwagi, ale niektóre słoiki były zakurzone, dżem zastygły, a jabłka miały dziwne plamy. Myślałem, iż starsza kobieta po prostu może nie widzieć, co kupuje. Ale potem urodził się nasz Kacper – i wszystko poszło na opak.
Teściowa zaproponowała, iż zamieszka z nami na jakiś czas – żeby pomóc z dzieckiem, a przy okazji wynajmie swoje mieszkanie, co da nam dodatkowe środki. W pracy Krzysztofa było wtedy trudno, a my właśnie wzięliśmy kredyt na samochód. Pomysł wydał się rozsądny. Zgodziłem się.
Ale Danuta Kazimiera nie przyjechała – przeprowadziła się. Z ciężarówką rzeczy. Choć „rzeczy” to za dużo powiedziane. To był złom: stare, śmierdzące szmaty, poodbijane kubki, połamane zabawki, tajemnicze pudła, stosy gazet. Codziennie jej „kolekcja” rosła. Zauważyłem nawet, iż w naszych śmietnikach pojawiały się opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.
Aż pewnego dnia zobaczyłem, jak wraca z ulicy z wielką torbą. Szarą, brudną, z logo supermarketu. Zajrzałem – i zatrzęsło mną. W środku były przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty tydzień po dacie ważności, banany, które nie tylko sczerniały – ale zgniły. Niosła to do naszego domu. Gdzie mieszkał noworodek!
I tym miała nas karmić! Mnie, ojca, i mojego małego Kacpra! Wpadłem w szał. Zażądałem, by Krzysztof porozmawiał z matką. A on… zaczął ją bronić. Mówił, iż wychowała się w biedzie, iż jej matka też tak ich karmiła, zbierała resztki po sąsiadach, wyciągała jedzenie ze śmietników, żeby przeżyć.
– Ale nie mamy wojny! – krzyknąłem. – Mamy pieniądze! Nie musimy jeść śmieci! Rozumiesz, iż to zagraża zdrowiu dziecka?!
Milczał. W końcu szepnął: – Mama nie chce źle. Stara się.
Stara się?! Postanowiłem, iż dość. Spakowałem rzeczy, zabrałem syna i wyjechałem do rodziców do Poznania. Tam jest spokój, czystość, i nikt nie karmi nas zepsutym jedzeniem ze śmietnika.
Dałem Krzysztofowi ultimatum: albo powie matce, żeby wyprowadziła się z naszego mieszkania i zabrała swój złom, albo niech zostaje z nią. Ja nie wrócę do tego bałaganu i antyhigieny.
A teraz, chłopaki, powiedzcie szczerze: przesadziłem? Może powinienem był inaczej? Spokojniej wytłumaczyć? Dać szansę? Czy dobrze zrobiłem, broniąc swojego dziecka i siebie?