Nazywam się Zofia Nowicka i mieszkam w spokojnej dzielnicy na granicy Poznania. Wszyscy się tu znają, zwłaszcza starszych mieszkańców. Był u nas pewien dziadek — Jan Kowalski. Niedawno skończył osiemdziesiąt dwa lata, ale mimo chudości i przygarbionych pleców trzymał się dzielnie. Codziennie rano odpalał swojego starego malucha i jechał do centrum — po emeryturę, do apteki albo na targ. Miał choćby towarzyszkę życia — Halinę Wiśniewską, o dwadzieścia lat młodszą, energiczną, zadbaną, o dobrych oczach. Wieczorami spacerowali trzymając się za ręce, jak nastolatki na pierwszej randce. Sąsiedzi patrzyli na nich z rozrzewnieniem, a przyznajmy, trochę im zazdrościli tego cichego szczęścia.
Pewnego dnia w domu Jana pojawiło się wnuczę. Przyjechał ze wsi koło Torunia — Paweł. Na pierwszy rzut oka skromny chłopak, dwudziestosiedmioletni, uprzejmy, choćby nieco nieśmiały. Opowiadał, iż na wsi nie ma pracy, życia tam nie uświadczysz, i prosił dziadka o schronienie na jakiś czas. Mówił, iż jak tylko znajdzie zajęcie, wynajmie mieszkanie i sprowadzi do miasta swoją narzeczoną. Jan bez wahania się zgodził — toż to rodzona krew, jak mógłby odmówić?
Z początku wszystko wyglądało przyzwoicie: Paweł biegał na rozmowy kwalifikacyjne, szukał swojej drogi. Dziadek pomagał jak mógł — karmił, ubierał, choćby dawał drobne na wydatki. Halinie poświęcał mniej uwagi — wszystkie zasoby szły na młodego. Kobieta tylko wzdychała, ale rozumiała: rodzina to rodzina.
Minęły dwa miesiące. Praca wnuka przestała go interesować — emerytura dziadka okazała się całkiem pokaźna. Starczało na wszystko: papierosy, taksówki, spotkania z kumplami. Tylko ta wiejska narzeczona dzwoniła prawie co wieczór: „Kiedy w końcu zabierzesz mnie do miasta?” Wtedy Paweł wziął się w garść — zatrudnił się jako ochroniarz w supermarkecie i dostał pierwszą wypłatę.
Lecz potem stało się coś, od czego krew krzepnie w żyłach. Podeszł do dziadka i z najniewinniejszym spojrzeniem powiedział: „Dziadku, chcę mieszkać z tobą oficjalnie. Oformalnijmy moje zameldowanie, a dla porządku podpisz parę dokumentów na mieszkanie. Będę ci za nie płacił, wszystko zgodnie z prawem.” Jan, nie wczytując się zbytnio, podpisał.
Po tygodniu do mieszkania wprowadziła się Ewa — owa narzeczona. Młoda, z wypielęgnowanymi paznokciami i kapryśnym spojrzeniem. niedługo para oznajmiła Janowi, iż mieszkanie należy teraz do nich. Okazało się, iż podpisał akt darowizny. Starzec zbladł. Trząsł się z przerażenia i upokorzenia. Nie mógł uwierzyć, iż własny wnuk mógł zrobić coś tak podłego.
Młodzi nie bawili się w dyplomację. Zaproponowali dziadkowi i Halinie przeprowadzkę do starego domu na wsi, „na zdrowsze powietrze”, bo przecież będzie im tam lepiej. ale kobieta okazała się silniejsza, niż sądzili. Halina latami pracowała w telewizji, znała dziennikarzy, prawników i ludzi z wpływami. Zrobiła taki szum, iż sprawa trafiła do wiadomości.
Gdy sąsiedzi poznali prawdę, całym blokiem poszli na policję. Złożyli zeznania, przyprowadzili świadków, szczegółowo opisali wszystko, co wiedzieli. Po kilku dniach w progu mieszkania stanęli mundurowi. Paweł zrozumiał — jego oszustwo się rypło. Pod presją opinii publicznej zrezygnował z mieszkania, spakował walizki i uciekł z Ewą z powrotem na wieś. Tylko nie do swojej — i tam spotkał się z pogardą. Rodzina odwróciła się plecami. choćby matka oświadczyła, iż nie chce go więcej znać.
A Jan został w swoim mieszkaniu. Ale euforia nie wróciAle euforia nie wróciła od razu – Jan długo siedział w milczeniu, wpatrując się w okno, dopóki Halina nie ujęła jego dłoni i nie szepnęła: “Jesteś nie sam, Janku, mamy siebie”.