— Cóż ci się nie podoba w tych skarpetkach? Są ciepłe, starannie wykonane, mają delikatny, przyjemny kolor. Już niedługo jesień, chłody, idealnie się przydadzą — zapytałam Kasi, trzymając w dłoniach parę wełnianych skarpet, które właśnie mi podała.
— No wiesz, wzór taki niemodny — machnęła ręką Kasia, poprawiając włosy. — Mam syna, on w czymś takim nie będzie chodził. A teściowa już tak dużo narobiła, iż szafy pękają w szwach, nie da się tego wszystkiego nosić.
— No dobrze, daj je tutaj — westchnęłam, zabierając skarpetki i kładąc je obok swetra, który Kasia podarowała mi na urodziny.
Maria Kazimierzowa, teściowa mojej przyjaciółki, niedawno przeszła na emeryturę. Mieszkała w malutkim domku w Lublinie i była prawdziwą mistrzynią rękodzieła. Jej druty i włóczka czyniły cuda: czapki, swetry, skarpety — wszystko wychodziło tak piękne, iż aż oczy się śmiały. Jednak jej oszczędność czasem płatała jej figle.
Maria Kazimierzowa potrafiła rozebrać starą bluzę, żeby zrobić coś nowego dla wnuków. Takie rzeczy wyglądały nieestetycznie, z supełkami i przetarciami, a o modzie nie było co mówić. Z kolorami też się nie liczyła, brała, co jej wpadło w ręce. Dlatego Kasia, synowa, albo wyrzucała jej prezenty, albo rozdawała znajomym, choćby ich nie rozpakowując.
Ale dla wnuków Maria Kazimierzowa dawała z siebie wszystko. Wydawała skromne oszczędności na dobrej jakości włóczkę, godzinami siedziała nad robótką, wkładając w każdy oczko miłość i troskę. Te skarpetki, które Kasia mi oddała, były małym arcydziełem: mięciutkie, ciepłe, z misternym wzorem. Trzymałam je w dłoniach i czułam ciepło, które babcia chciała przekazać wnukowi.
Pewnego dnia wyjrzałam przez okno i zamarłam: sąsiedzki chłopak szybował w czapce, którą Kasia niedawno próbowała mi podrzucić. Tak samo było z kamizelką i szalikiem — wszystko, co Maria Kazimierzowa robiła z sercem, Kasia rozdawała, choćby nie przymierzając synkowi. Nie rozumiałam, jak można tak postępować. Te rzeczy to nie była zwykła odzież — były w nich cząstki serca starszej kobiety, która chciała uszczęśliwić wnuki.
Skarpetki, które dostałam od Kasi, idealnie pasowały mojej córce. Założyłam je na nią, a ona z euforią dreptała po domu, chwaląc się, jakie są miękkie. Chętnie kupiłabym takie w sklepie, ale gdzie takie znaleźć? Zaproponowałam Kasi, żeby porozmawiała z teściową, wytłumaczyła, iż niektóre rzeczy jej nie odpowiadają, żeby ta nie traciła czasu. Ale Kasia tylko machnęła ręką:
— Oj, daj spokój. Łatwiej rozdawać, niż się z nią spierać. I tak nie zrozumie.
Patrzyłam na nią i czułam, jak w środku rośnie we mnie złość. Nie o siebie — o Marię Kazimierzową. Ta kobieta, o zapracowanych dłoniach i dobrym sercu, godzinami ślęczała nad każdym oczkiem, myśląc o wnuku. A jej pracę wyrzucano lub oddawano obcym, choćby nie mówiąc „dziękuję”.
Kasia wciąż narzekała na teściową: iż się wtrąca, iż daje rady. Ale ja widziałam w tym tylko obojętność. Maria Kazimierzowa nie tylko robiła na drutach — próbowała być bliżej rodziny, wnuka, którego widywała raz na miesiąc. A Kasia, zamiast docenić jej starania, odpędzała ją jak natrętną muchę.
Pewnego dnia straciłam cierpliwość. Siedziałyśmy u Kasi, a ona znów rozdawała prezenty od teściowej — tym razem bluzeczkę dla synka. Wzięłam ją w ręce: miękka wełna, drobny wzór, perfekcyjne ściegi. Wyobraziłam sobie, jak Maria Kazimierzowa siedzi w swoim starym fotelu, liczy oczka, żeby wszystko było idealne. I nie wytrzymałam:
— Kasia, czy ty w ogóle rozumiesz, ile w tym pracy? Ona stara się dla twojego syna, a ty choćby nie spojrzysz, co ona robi!
Kasia zareagowała wzruszeniem ramion:
— Oj, co ty się czepiasz? Łatwiej oddam, niż tłumaczyć, iż to niemodne. I tak się obrazi.
Milczałam, ale we mnie wrzało. Było mi przykro o tej kobiety, której wysiłek nikt nie doceniał. Myślałam o tym, jak się czuje, gdy dowie się, iż jej podarunki trafiają do obcych. Może już się domyśla, ale milczy, żeby nie pokłócić się z synem i synową?
Teraz stoję przed wyborem: brać rzeczy, które Kasia mi daje, czy odmówić? jeżeli wezmę, to jakbym wspierała jej obojętność. jeżeli odmówię, to się obrazi, a nasza przyjaźń znajdzie się na krawędzi. Ale za każdym razem, gdy zakładam córce te skarpetki, czuję winę wobec Marii Kazimierzowej. Jej praca zasługuje na szacunek, a nie na to, by kurzyła się w cudzych szafach.
Czasem największym darem nie są rzeczy, ale to, co w nie wkładamy — troskę, czas, miłość. Warto o tym pamiętać, zanim odrzucimy czyjś trud, bo dla nich to nie tylko dzieło rąk, ale kawałek serca.