Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Rankiem moja synowa, Kinga, spojrzała mi prosto w oczy i oświadczyła: “Helena Stanisławo, od dziś, droga teściowo mojego męża, nie będziesz jadła moich potraw. Rób, co chcesz, wyznaczam ci półkę w lodówce, gotuj sobie sama. I najlepiej rób to, zanim wstanę lub wrócę z pracy.” Stałam jak rażona piorunem, nie wierząc własnym uszom. Czy to możliwe? Mnie, teściową, która całe życie gotowała dla rodziny, teraz wypędza się z kuchni i odbiera prawo do domowego jedzenia? Do dziś wrze we mnie z oburzenia i muszę to z siebie wyrzucić, bo inaczej eksploduję z bezczelności tej sytuacji.
Z moim mężem, Witoldem, mieszkamy w jednym domu z naszym synem, Krzysztofem, i jego żoną Kingą już od dwóch lat. Gdy się pobrali, zaproponowaliśmy, by się do nas wprowadzili – dom jest duży, miejsca wystarczy, a ja myślałam, iż będę mogła pomóc młodej parze. Kinga z początku wydawała się miłą dziewczyną: uśmiechała się, dziękowała za obiady, choćby pytała o przepisy na moje kotlety schabowe. Ja, niczym naiwniaczka, cieszyłam się, iż syn ma taką żonę. Gotowałam dla wszystkich, sprzątałam, starałam się, by było im wygodnie. A teraz takie słowa! Jakbym była obcą we własnym domu, jakby moje barszcze i pierogi były czymś niegodnym jej królewskiej mości.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, gdy Kinga zaczęła narzekać, iż “za dużo gotuję”. Mówiła, iż jest na diecie, a moje potrawy są “za ciężkie”. Zdumiałam się – kto ją zmusza do jedzenia moich pierogów z mięsem? Chcesz dietę – gotuj sobie brokuły, nie mam nic przeciwko. Ale zamiast tego zaczęła krytykować wszystko: raz zupa za słona, raz ziemniaki niedopieczone, raz “po co tyle masła”. Milczałam, by nie wywoływać kłótni. Krzysztof, nasz syn, też prosił: “Mamo, nie zwracaj uwagi, Kinga ma stres w pracy.” Ale widziałam, iż nie chodzi o stres. Po prostu uznała, iż kuchnia to teraz jej terytorium, a ja jestem tam niepotrzebna.
A wczoraj nadszedł finał. Jak zwykle rano upiekłam naleśniki – cieniutkie, z chrupiącymi brzegami, tak jak Krzysztof lubi od dziecka. Postawiłam na stole, wołam wszystkich na śniadanie. Kinga zeszła na dół, spojrzała na naleśniki jak na wroga ludu i stwierdziła: “Helena Stanisławo, prosiłam, żebyś nie gotowała tyle. My z Krzysztofem jemy teraz owsiankę rano.” Chciałam odpowiedzieć, iż owsianka nikomu nie przeszkadza, ale wtedy padł ten ultimatum. Półka w lodówce! Gotować samodzielnie! I to w moim domu, w którym gospodarzyłam przez 40 lat, gdzie każdy kąt przesiąknięty jest moją pracą!
Próbowałam porozmawiać z Krzysztofem. Powiedziałam: “Synu, to ja teraz mam sobie gotować osobno, jak w akademiku? To twój dom, ale ja tu nie jestem służącą.” Ale on, jak zwykle, wybrał rolę rozjemcy: “Mamo, Kinga po prostu chce mieć swoją przestrzeń. Spróbuj ją zrozumieć.” Przestrzeń? A gdzie moja przestrzeń? Całe życie żyłam dla rodziny, a teraz mam się zadowolić półką w lodówce? Witold, mój mąż, też nie stanął po mojej stronie. “Helena, nie rozdmuchuj – powiedział. – Kinga jest młoda, chce być gospodynią.” Gospodynią? A kim ja w takim razie jestem?
Szczerze mówiąc, choćby nie wiem, jak zareagować. Część mnie chce spakować rzeczy i wyjechać do siostry do Poznania, niech sobie sami radzą. Ale to mój dom, moja kuchnia, mój syn! Dlaczego mam ustępować? Zawsze starałam się być dobrą teściową: nie wtrącałam się w ich sprawy, nie krytykowałam Kinginych eksperymentów z wegańskimi sałatkami, choćby naczynia po niej zmywałam, gdy “była zmęczona”. A teraz ona przekreśla mnie przy rodzinnym stole, jakbym była obca.
Wczoraj wieczorem jednak poszłam do kuchni i ugotowałam sobie kolację – ziemniaki z grzybami, jak lubię. Kinga, widząc to, prychnęła: “Widzisz, Helen”Teraz siedzę w kuchni sama, patrząc na moją półkę w lodówce, i myślę, iż chyba wolę samotność niż życie w domu, w którym nie mam już swojego miejsca.”