Nazywam się Stanisław. Mam 72 lata. Mieszkam sam w starym domku na uboczu małego miasteczka, gdzie niegdyś tętniło życie. W tym podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, by budować szałas ze starych koców, razem piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i snuliśmy marzenia o przyszłości. Wtedy wydawało mi się, iż to szczęście będzie trwało wiecznie. Że jestem potrzebny, ważny. Ale życie toczy się własnym biegiem, a teraz w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie sąsiedzkiego psa za oknem.
Mój syn ma na imię Bartosz. Jego matka, moja świętej pamięci żona Krystyna, odeszła niemal dziesięć lat temu. Po jej śmierci on pozostał jedyną bliską mi osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze miejsce na ciepło i sens.
Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale też nie unikaliśmy dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje dłonie nie znały odpoczynku. Krystyna była sercem naszego domu, a ja jego rękoma. Choć nie zawsze byłem blisko, to gdy było trzeba – stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem starego malucha, którym później wyjechał na studia do Warszawy. Byłem z niego dumny. Zawsze.
Gdy Bartosz się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Kinga – wydała mi się skromną, spokojną dziewczyną. Wyprowadzili się na drugi koniec miasta. Myślałem: niech budują swoje życie. A ja pomogę, wesprę. Sądziłem, iż będą wpadać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. ale stało się inaczej.
Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia świąteczne. Parę razy przyszedłem sam – z ciastem, z cukierkami. Raz otworzyli, mówiąc, iż Kinga ma migrenę. Drugim razem – dziecko spało. Za trzecim w ogóle nie otworzyli. Więc przestałem przychodzić.
Nie robiłem scen. Nie narzekałem. Czekałem w ciszy. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci – jakoś się ułoży. Ale czas płynął i stało się jasne – nie ma dla mnie miejsca w ich życiu. choćby w rocznicę śmierci Krystyny nie przyszli. Tylko zadzwonili – i tyle.
Ostatnio przypadkiem spotkałem Bartosza na ulicy. Wiódł za rękę synka, niósł zakupy. Zawołałem – serce ścisnęło się z radości. A on spojrzał, jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” – zapytał. Skinąłem głową. On też skinął. Powiedział, iż się śpieszy. I odszedł. Taka była nasza rozmowa.
Szedłem długo do domu. I myślałem – gdzie popełniłem błąd? Czemu mój własny syn stał się dla mnie obcy? Może byłem zbyt surowy? A może przeciwnie – zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny – z moimi wspomnieniami, starością, ciszą…
Teraz jestem sam dla siebie rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy od Krystyny, czasem siadam na ławce i patrzę, jak bawią się obce dzieci. Sąsiadka Halinka czasem pomacha. Ja kiwnę głową. I tak mijają dni.
Syna kocham. Nadal. Ale już nie czekam. Pewnie taki los rodziców – puścić w świat. Ale nikt nie przygotowuje nas na to, iż pewnego dnia okażemy się zbędni w życiu tych, dla których żyliśmy.
I chyba w tym właśnie tkwi prawdziwa dorosłość. Tylko iż teraz nie dziecka. A rodzica.