Syn wprowadził nową żonę z dwójką dzieci, teraz każdy dzień to udręka

newskey24.com 1 tydzień temu

Syn wprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie prawdziwy koszmar.

Minęły już trzy lata, a ja wciąż czuję się, jakbym utknęła w niekończącym się śnie, z którego nie mogę się obudzić. Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy mój syn Bartek, trzydziestopięcioletni mężczyzna, przyprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową partnerkę. Kobietę o imieniu Kinga. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku zapewniał, iż to tylko tymczasowe. Tymczasowe. Jak często my, kobiety, wierzymy w to słowo…

Minęły trzy lata. W naszym mieszkaniu nie mieszka już tylko rodzina, ale cała gromada: ja, mój syn, jego żona, jej dwójka dzieci i… Kinga znów jest w ciąży. Bóg postanowił, iż na starość nie zaznam spokoju, wygody, ani chwili wytchnienia. Widocznie za coś mnie karze.

Kinga nie jest niepełnosprawna ani chora, ma kilka ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Mówi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tylko iż dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Kinga? Nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na manicure. Dokąd dokładnie – nie wiem.

Bartek na początku zapewniał: załatwią formalności, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę, wezmą kredyt albo wynajmą coś dla siebie. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze miałam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczął się trzeci. I nic się nie zmieniło. Tylko brzuch Kingi rośnie.

Nie powiem, żeby była wobec mnie otwarcie niemiła. Nie chamuje, mówi grzecznie. Ale w domu nic nie robi. Nie umyje podłogi, nie pozmywa, nie ugotuje obiadu. Nie pilnuje choćby swoich dzieci – włączy im bajki, wcisnie coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – cisza od niej, za to krzyki od maluchów.

Cały dom spoczywa na moich barkach. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, ledwo zdążę napić się herbaty – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Gdy wszyscy wychodzą, samotnie szoruję kuchnię, żeby nie oblepiała się tłuszczem, piorę ubrania, przygotowuję obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba ich nakarmić. Potem znowu obowiązki, kolacja, i dopiero po dziewiątej wieczorem wreszcie mogę usiąść. Czasem po prostu stoję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.

Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja Bartka nie starcza na taką gromadę. A Kinga, oczywiście, „jest na macierzyńskim”. I to jeszcze zanim oficjalnie na nie weszła.

Ostatnio spróbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest za małe, iż nas tu za dużo, iż się męczę, zdrowie mi szwankuje. Trafiłam choćby do szpitala – ciśnienie skoczyło mi przy kuchence. Lekarz kategorycznie zabronił mi przepracowywania się. A Bartek tylko wzruszył ramionami i rzucił:
— Mamo, ty tu nie mieszkasz sama. To też moje mieszkanie. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Nie mamy pieniędzy. Trzeba to jakoś przetrwać.

I tyle było z tej rozmowy.
I tyle z wdzięczności.
I taki ze mnie syn.

Myślę o wyprowadzce. Wziąć pożyczkę, wpaść w długi, ale znaleźć sobie jakiś kąt. choćby mniejszy, choćby bez remontu. Byleby była cisza. Byleby nikogo. Bo ja już nie daję rady. Nie wytrzymam kolejnego dziecka w tym domu. Tu się już nie żyje – tu się wegetuje.

Ja już nie żyję. Ja obsługuję. Jestem niewolnicą. We własnym domu. Na stare lata. A najgorsze jest to, iż nikt z nich choćby przez chwilę nie pomyśli, jak ja się czuję. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ja ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.

Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam usta. Nie mam już siły, a jednak dalej to robię. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo jestem matką. Bo jestem babcią. Bo jestem sama.

Idź do oryginalnego materiału