Syn przyprowadził do domu nową żonę z dziećmi, a moje życie to teraz codzienny koszmar.

twojacena.pl 1 tydzień temu

Syn przyprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień jest dla mnie piekłem na ziemi.

Minęły już trzy lata, a ja wciąż tkwię w tym koszmarze, z którego nie ma przebudzenia. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn Artur, trzydziestopięcioletni mężczyzna, wprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Łodzi swoją nową partnerkę. Kobietę o imieniu Kinga. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku mówił, iż to tylko tymczasowe. Tymczasowe. Jak często my, kobiety, wierzymy w takie słowa…

Trzy lata minęły. W naszym mieszkaniu mieszka nie rodzina, a prawdziwa drużyna: ja, mój syn, jego żona, jej dwójka dzieci i… Kinga znów jest w ciąży. Bóg na starość nie dał mi ani spokoju, ani wygody, ani oddechu. Widocznie za coś mnie karze.

Kinga nie jest niepełnosprawna ani chora, ma trochę ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Mówi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tylko iż dzieci rano idą do przedszkola, a Kinga – nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na manicure. Na co dokładnie – nie wiem.

Artur na początku zapewniał – załatwią papiery, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę, a oni wynajmą mieszkanie albo wezmą kredyt. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze mam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczął się trzeci. Nic się nie zmienia. Tylko brzuch Kingi rośnie.

Nie powiem, iż Kinga jest wobec mnie wprost niegrzeczna. Nie chamuje, mówi uprzejmie. Ale w domu nic nie robi. Ani podłogi nie umyje, ani naczyń, ani obiadu nie ugotuje. choćby za swoimi dziećmi tak naprawdę nie patrzy – włączy im bajki, wcisnie coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – cisza od niej i wrzaski od dzieci.

Wszystkie domowe obowiązki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, nie zdążę choćby napić się herbaty – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Dopóki wszyscy są poza domem, sama szoruję kuchnię, żeby nie kleiła się od tłuszczu, piorę ubrania, gotuję obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba coś do jedzenia. Potem kolejne obowiązki, kolacja i dopiero po dziewiątej wieczorem mogę w końcu usiąść. Czasem po prostu staję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.

Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja Artura nie starcza na taką gromadę. A Kinga, oczywiście, jest „na macierzyńskim”. I to jeszcze zanim oficjalnie na nie poszła.

Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest małe, nas jest za dużo, iż już nie daję rady, zdrowie mi szwankuje. Trafiłam choćby do szpitala – ciśnienie skoczyło mi przy kuchence. Lekarz kategorycznie zabronił mi przepracowywać się. A on tylko wzruszył ramionami i rzucił:
— Mamo, ty nie jesteś tu sama. To mieszkanie też jest moje. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Nie ma pieniędzy. Więc musisz wytrzymać.

I tyle.
Taka wdzięczność.
Taki syn.

Myślę, żeby się wyprowadzić. Wziąć pożyczkę, wleźć w długi, ale znaleźć sobie kąt. choćby jeżeli mniejszy, choćby bez remontu. Byle była cisza. Bym nikogo nie miała. Bo już nie daję rady. Nie zniosę kolejnego dziecka w tym domu. Tu się już nie żyje – tu się przeżywa.

Ja już nie żyję. Ja obsługuję. Jestem służącą. We własnym domu. Na starość. A najgorsze jest to, iż nikt z nich choćby nie zastanawia się, jak ja się czuję. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.

Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam usta. Już nie mam sił, ale i tak robię swoje. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo jestem matką. Bo jestem babcią. Bo jestem sama.

Idź do oryginalnego materiału