Syn przyprowadził do domu „narzeczoną z mroźnych terenów” z trójką dzieci — wyrzuciliśmy ich, a potem poznaliśmy prawdę

polregion.pl 1 dzień temu

Wieczorem serce podchodziło mi do gardła, ale zęby zacisnąłem, żeby nie wybuchnąć. Pamiętam ten telefon od syna: „Mamo, przyjdziemy z Anią do was. Poznać się”. Głos miał radosny, pewny siebie – człowiek, który podjął istotną decyzję. Wymieniliśmy z żoną spojrzenia i uśmiechnęliśmy się. Kuba w końcu dojrzał! Ileż można być kawalerem…

Nasz Kuba zawsze był osobny. Samodzielny, ale uparty. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle rzucił: „Jadę na Białoruś. Pracować. Zarobię”. Byliśmy w szoku, ale nie odradzaliśmy. Wyjechał – i przywoził odtąd prezenty: ryby, grzyby, miód. Mówił, iż tam jest dobrze. Ludzie prości, krajobrazy piękne, choć surowe.

A teraz – postanowił się ożenić. Nakryliśmy stół, przygotowaliśmy chleb i sól, ubraliśmy się odświętnie i czekaliśmy. Dzwonek do drzwi. Podchodzę, otwieram – i prawie tracę mowę.

W progu stała kobieta. A adekwatnie najpierw zobaczyłem tylko ogromny kożuch z owczej skóry, a za nią – trójkę dzieci i samego Kubę. Kożuch wszedł, rozpiął się – i wyszła z niego drobna, niska dziewczyna o gęstych, czarnych włosach i przenikliwym wzroku. Kuba przedstawił:

– To Marzena. Moja narzeczona.

W środku mi się przewróciło. Dziewczyna skinęła głową bez słowa, a dzieci, nie pytając, usiadły na podłodze. Jedno zaczęło ściągać buty, drugie wspinać się na parapet. Najmłodsze Marzena sprytnie przywiązała pasem do nogi od kanapy, żeby nie uciekło. Wszystko to działo się w ciszy, ale zapach – jakby cała wieś weszła do naszego mieszkania w Krakowie.

Przeszliśmy do salonu. Żona położyła biały obrus, podała jedzenie. A Marzena rękami (!) zaczęła nakładać dzieciom. Sama jadła widelcem, ale dłubała nim w ustach jak patykiem. Mówiła krótko, urywanie.

– To wasze dzieci? – spytałem, patrząc na trio na podłodze.

– Moje – odpowiedziała bez emocji.

Zamieniliśmy z żoną spojrzenia. To teraz nasza rodzina?

– Kuba, synu, gdzie się poznaliście? – głos mi drżał.

– Na wsi, tato. Ona śpiewa niesamowicie! – odpowiedział z zachwytem, a ja nagle przestałem go rozumieć.

– A gdzie będziecie mieszkać? – wtrąciła żona.

– W chacie można – wzruszył ramionami Kuba.

Wtedy coś we mnie pękło. Wyszliśmy z żoną do kuchni, patrzymy na siebie – oczy jak spodki.

– Co robimy?

– Nie wiem – rozłożyła ręce.

Wróciliśmy. Żona podeszła do syna i, nie patrząc mu w oczy, podała banknoty:

– Masz na hotel. Wybacz, ale nie możecie tu zostać.

Kuba westchnął:

– Zawsze mówiliście: byle się ożenił, każdą przyjmiemy. No to przyprowadziłem.

Wyszli. Z dziećmi. Z kożuchem. Z zapachem.

Minęło czterdzieści minut. Znów dzwonek. Podchodzę – i znów oni. Ale teraz zupełnie inni. Marzena bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy w kucyku, oczy figlarne.

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie. – Przepraszamy.

– Nie rozumiem – mruknąłem, cofając się.

Kuba uśmiechnął się i wszedł:

– Tato, no zawsze powtarzaliście: żeby się tylko ożenił. A ja – nie chcę. Jeszcze. To Marzena, moja przyjaciółka. Postanowiliśmy żartować. Jest znad Bugu, przyjechała w odwiedziny z siostrzeńcami. Nie mieli gdzie się zatrzymać. Więc pomyślałem… zagramy wam scenkę?

Usiadłem na stołku w przedpokoju. Nogi się pode mną ugięły.

– Synu, rób co chcesz, ale nie strasz tak starszych ludzi. Prawie dostałem zawału! – wykrztusiłem.

Wróciliśmy do stołu. Marzena, teraz zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci jadły, śmiały się. A my z żoną zrozumieliśmy jedno: starzejemy się. Ale żart syna się udał – aż za bardzo przypominał życie.

**Lekcja:** Czasem to, czego się boimy, jest tylko próbą, żeby pokazać nam, jak bardzo boimy się zmian. A życie lubi płatać figle – zwłaszcza przez dzieci.

Idź do oryginalnego materiału