Wieczorem serce podchodziło mi do gardła, ale zęby zacisnąłem, żeby nie wybuchnąć. Pamiętam ten telefon od syna: „Mamo, przyjdziemy z Anią do was. Poznać się”. Głos miał radosny, pewny siebie – człowiek, który podjął istotną decyzję. Wymieniliśmy z żoną spojrzenia i uśmiechnęliśmy się. Kuba w końcu dojrzał! Ileż można być kawalerem…
Nasz Kuba zawsze był osobny. Samodzielny, ale uparty. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle rzucił: „Jadę na Białoruś. Pracować. Zarobię”. Byliśmy w szoku, ale nie odradzaliśmy. Wyjechał – i przywoził odtąd prezenty: ryby, grzyby, miód. Mówił, iż tam jest dobrze. Ludzie prości, krajobrazy piękne, choć surowe.
A teraz – postanowił się ożenić. Nakryliśmy stół, przygotowaliśmy chleb i sól, ubraliśmy się odświętnie i czekaliśmy. Dzwonek do drzwi. Podchodzę, otwieram – i prawie tracę mowę.
W progu stała kobieta. A adekwatnie najpierw zobaczyłem tylko ogromny kożuch z owczej skóry, a za nią – trójkę dzieci i samego Kubę. Kożuch wszedł, rozpiął się – i wyszła z niego drobna, niska dziewczyna o gęstych, czarnych włosach i przenikliwym wzroku. Kuba przedstawił:
– To Marzena. Moja narzeczona.
W środku mi się przewróciło. Dziewczyna skinęła głową bez słowa, a dzieci, nie pytając, usiadły na podłodze. Jedno zaczęło ściągać buty, drugie wspinać się na parapet. Najmłodsze Marzena sprytnie przywiązała pasem do nogi od kanapy, żeby nie uciekło. Wszystko to działo się w ciszy, ale zapach – jakby cała wieś weszła do naszego mieszkania w Krakowie.
Przeszliśmy do salonu. Żona położyła biały obrus, podała jedzenie. A Marzena rękami (!) zaczęła nakładać dzieciom. Sama jadła widelcem, ale dłubała nim w ustach jak patykiem. Mówiła krótko, urywanie.
– To wasze dzieci? – spytałem, patrząc na trio na podłodze.
– Moje – odpowiedziała bez emocji.
Zamieniliśmy z żoną spojrzenia. To teraz nasza rodzina?
– Kuba, synu, gdzie się poznaliście? – głos mi drżał.
– Na wsi, tato. Ona śpiewa niesamowicie! – odpowiedział z zachwytem, a ja nagle przestałem go rozumieć.
– A gdzie będziecie mieszkać? – wtrąciła żona.
– W chacie można – wzruszył ramionami Kuba.
Wtedy coś we mnie pękło. Wyszliśmy z żoną do kuchni, patrzymy na siebie – oczy jak spodki.
– Co robimy?
– Nie wiem – rozłożyła ręce.
Wróciliśmy. Żona podeszła do syna i, nie patrząc mu w oczy, podała banknoty:
– Masz na hotel. Wybacz, ale nie możecie tu zostać.
Kuba westchnął:
– Zawsze mówiliście: byle się ożenił, każdą przyjmiemy. No to przyprowadziłem.
Wyszli. Z dziećmi. Z kożuchem. Z zapachem.
Minęło czterdzieści minut. Znów dzwonek. Podchodzę – i znów oni. Ale teraz zupełnie inni. Marzena bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy w kucyku, oczy figlarne.
– Dzień dobry – powiedziała grzecznie. – Przepraszamy.
– Nie rozumiem – mruknąłem, cofając się.
Kuba uśmiechnął się i wszedł:
– Tato, no zawsze powtarzaliście: żeby się tylko ożenił. A ja – nie chcę. Jeszcze. To Marzena, moja przyjaciółka. Postanowiliśmy żartować. Jest znad Bugu, przyjechała w odwiedziny z siostrzeńcami. Nie mieli gdzie się zatrzymać. Więc pomyślałem… zagramy wam scenkę?
Usiadłem na stołku w przedpokoju. Nogi się pode mną ugięły.
– Synu, rób co chcesz, ale nie strasz tak starszych ludzi. Prawie dostałem zawału! – wykrztusiłem.
Wróciliśmy do stołu. Marzena, teraz zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci jadły, śmiały się. A my z żoną zrozumieliśmy jedno: starzejemy się. Ale żart syna się udał – aż za bardzo przypominał życie.
**Lekcja:** Czasem to, czego się boimy, jest tylko próbą, żeby pokazać nam, jak bardzo boimy się zmian. A życie lubi płatać figle – zwłaszcza przez dzieci.