Nigdy nie przypuszczałam, iż moja starość będzie pachnieć środkiem dezynfekującym i letnią zupą.
Widziałam siebie po siedemdziesiątce z szminką na ustach, tańczącą tango w niedzielę na rynku w Krakowie, kokietującą emerytów z klubu seniora i pijącą kawę z rogalikami, rozmawiającą o polityce lub piłce nożnej.
Ale nie.
Rzeczywistość postawiła mnie w domu opieki o pięknej nazwie “Błękitne Horyzonty”, który brzmi poetycko, ale ma więcej zamkniętych drzwi niż więzienie.
Mój syn przywiózł mnie we wtorek, tuż po obiedzie.
Mamo, tu będzie ci lepiej powiedział tym swoim cichutkim głosem, którego używał zawsze, gdy miał zrobić coś okropnego. Będziesz miała towarzystwo, opiekę medyczną, zajęcia
Świetnie odparłam. To zostaw mi też kartę kredytową, skoro tak dbasz o moje zdrowie, i zorganizuję sobie rejs dla rozrywki.
Nie odpowiedział. Dał mi szybkiego buziaka w policzek tego rodzaju pocałunek, który dajesz, gdy chcesz uciec, zanim ktoś zacznie cię rozliczać. Zostawił mnie samej.
Patrzyłam w sufit, wdychając zapach wybielacza, który wsiąka w skórę, i myślałam, iż jeżeli to jest “lepiej”, to wolałabym gorzej.
Pierwsze dni były koszmarem. Nie mogłam spać: jedna z moich współlokatorek, Jadwiga, chrapała, jakby miała traktor w płucach, a druga, Bronisława, chowała wszystkim skarpetki “żeby zrozumieć, czy ktoś ich szuka”, jakby to był eksperyment psychologiczny.
Ale się przyzwyczaiłam. Starych ludzi się nie docenia, a nikt nie wie, jak potrafimy się dostosować, gdy nie ma wyjścia.
Ćwiczę jogę na krześle (choć wyglądam jak rozklejony origami), gram w bingo trzy razy w tygodniu i zaprzyjaźniłam się z sympatycznym panem Stanisławem, który codziennie proponuje mi małżeństwo.
Pani Jadwigo, zrobilibyśmy piękną parę mówi, trzymając plastikowego goździka.
Oczywiście, Stasiu, ale najpierw przypomnij sobie, jak mam na imię odpowiadam.
Śmieje się. Ja też. W głębi duszy jest tu lepiej, niż się spodziewałam.
Aż pewnej niedzieli mój syn zjawił się niespodziewanie. Miał ten sam podejrzany uśmiech, który znam od jego piątych urodzin uśmiech “mamo, potrzebuję czegoś”.
Maaamo! zawołał, przeciągając słowo jak wtedy, gdy prosił o nową zabawkę.
Co tym razem zepsułeś? zapytałam, krzyżując ręce.
Nic, mamo. Po prostu żenię się.
Uniosłam brew.
Naprawdę? Cóż za niespodzianka! Nie wiedziałam, iż jest na świecie ktoś tak odważny.
Zachichotał nerwowo. Ja nie.
No wiesz, mamo, wesela są drogie pomyślałem, iż może pomożesz?
Pomożesz? Wypchnąłeś mnie z domu, bo “nie było miejsca”, a teraz chcesz, żebym płaciła za twoją imprezę?
Patrzył na mnie jak zbłąkany szczeniak. Ja na niego jak matka, która widziała już zbyt wiele szczeniaków i wie, iż zawsze gryzą nie ten but, co trzeba.
Poczekaj kontynuowałam. Wsadziłeś mnie tu, wśród dziadków, którzy walczą o pilota, a teraz chcesz moje pieniądze, żebyście mogli jeść sushi na swoim weselu?
To nie sushi, mamo, tylko elegancka sala.
Elegancka moja noga. Czemu nie wziąć ślubu tutaj? Pożyczę ci moje koleżanki z bingo na druhny, a pan Staszek może udawać księdza. choćby potrafi powiedzieć “tak, zgadzam się”!
Zaczerwienił się jak dojrzały pomidor.
Mamo, mówię poważnie.
Ja też odparłam. A jeżeli chcecie zabawę, niech to będzie “przynieś własny obiad”: każdy gość przynosi swój pojemnik i wszyscy szczęśliwi.
Załamał ręce.
Nie wierzę, iż nie chcesz mi pomóc.
Och, pomogłam ci już wystarczająco: dałam ci życie, zmieniałam pieluchy, trzymałam cię za rękę, gdy płakałeś po pierwszej dziewczynie, a choćby podpisałam ci pożyczkę na samochód. Mój kontrakt matki-inwestorki już wygasł.
Zamilkł. Pielęgniarka, która akurat przechodziła korytarzem, mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Myślę, iż wszystkie matki w tym domu opieki biłyby mi brawo.
W końcu nie dałam mu pieniędzy. Ale dałam coś lepszego radę, która jest warta więcej niż czek.
Posłuchaj, synu. Do małżeństwa potrzeba trzech rzeczy: miłości, cierpliwości i chęci dzielenia życia. Resztę salę, tort, kwiaty można kupić na raty. I tych rat nie zamierzam spłacać ja.
Westchnął, pocałował mnie w czoło i wyszedł ze spuszczoną głową.
Ja zostałam, patrząc przez okno jadalni z uśmiechem. Bo zrozumiałam, iż przez cały czas mam mu coś do dania: nie pieniądze, ale mądrość.
Tej nocy pan Stanisław znów oświadczył mi się.
No i co, sąsiadko? Pobieramy się i urządzamy wesele w jadalni?
Tylko jeżeli obiecasz nie chrapać w noc poślubną odparłam.
Rozśmieszyliśmy się oboje.
A gdy dom opieki powoli zapadał w ciszę, wypełnioną zapachem zupy i nostalgią, pomyślałam, iż może nie jest tu tak źle. przez cały czas jestem potrzebna, przez cały czas uczę, przez cały czas żyję.
A gdy nadejdzie dzień ślubu mojego syna o ile mnie zaprosi pójdę w czerwonej sukni, z lśniącą laską, i wzniosę toast z moimi przyjaciółkami z bingo.
Bo choć zostawił mnie w tym miejscu, wciąż mam coś, czego jemu brakuje: doświadczenie i poczucie humoru.









