W starej kawalerce na peryferiach Wrocławia unosił się zapach katastrofy, ukryty pod płaszczykiem świątecznej krzątaniny. Jeszcze na klatce schodowej Basia wyczuła gryzący dym, a po schodach spływały strumienie mydlin, jakby ktoś zatopił całe piętro. Wchodząc do mieszkania, rzuciła na półkę bukiet z pracy, zrzuciła znoszone szpilki i włożyła kapcie, żałując, iż to nie kalosze – podłoga wyglądała jak po powodzi. Z głębi dobiegał przeraźliwy koci pisk zmieszany z syczeniem, mruczeniem i swądem spalenizny.
— Jurek, co się tu odwalasz?! — krzyknęła Basia, czując, jak serce ściska się od złych przeczuć.
Jerzy pojawił się w sekundę – w samych gaciach, bosy, z twarzą umazaną sadzą i podrapaną, z fioletowym siniakiem pod okiem. Na głowie miał ręcznik zawiązany jak turban, niczym sułtan po bitwie.
— Basiu, już w domu? — wydukał, patrząc w podłogę. — Myślałem, iż impreza firmowa, w końcu jesteś szefową, będziesz do nocy…
Basia opadła na krzesło, krzyżując ramiona.
— Gadaj, życiowy spektaklu. Co tym razem?
— Kochanie, nie denerwuj się — zaczął Jerzy, ale głos mu drżał.
— Denerwowałam się, kiedy w latach 90. bandziory chcieli nam odebrać firmę — odcięła Basia. — Stresowałam się, gdy kryzys uderzył i bizwis prawie padł. Po tym wszystkim jestem już uodporniona. Mów, co się stało?
Jerzy westchnął, jakby przed egzekucją.
— Chciałem zrobić ci niespodziankę. Świętować inaczej. Postanowiłem posprzątać, uprać, ugotować kolację. Wziąłem wolne, poszedłem na Rynek, kupiłem baraninę. A potem wszystko poszło nie tak.
— Baranina? — Basia zmarszczyła brwi, wyczuwając puentę.
— Nie, pralka — przyznał. — Wsypałem proszek, włożyłem mięso do piekarnika, zacząłem sprzątać. I wtedy kot…
— Żyje?! — Basia zerwała się na równe nogi, w oczach błysk paniki.
— Żyje, żyje! — zapewnił Jerzy. — Tylko mokry. Przysięgam, kiedy włączałem pranie, nie było go w bębnie! A potem nagle… no, już był.
— Jak?! — Basia zaciążyła pięści. — Jak kot miał się wcisnąć do ZAMKNIĘTEJ PRALKI?!
— Nie wiem — Jerzy rozłożył ręce. — Przesączył się, chyba.
Basia zamknęła oczy, walcząc z pokusą uduszenia męża.
— Kontynuuj, detektywie. I pokaż mi kota. Chcę go zobaczyć.
— Eee, Basiu, on tam… — Jerzy zawahał się. — Trzeba podejść.
— Łapy ma wszystkie? — głos Basi stał się lodowaty.
Jerzy potarł podrapany policzek.
— Tak! Tylko chwilowo… unieruchomione. Dla bezpieczeństwa.
— Dobra, mów dalej — westchnęła Basia, szykując się na najgorsze.
— No więc, kiedy kot… znaczy się, prał się, poczułem swąd. Wpadłem do kuchni, otworzyłem piekarnik – a tam armagedon! Poparzyłem palce, baranina płonie. Chlusnąłem olejem, a to jak buchnie! Włosy mi się zajęły, dym się wali, gaszę. A tu kot wrzeszczy. Patrzę – jego ślepia za szybą pralki. Więc kombinuję, iż mu tam kiepsko. Wyłączam, ale drzwi nie dają rady otworzyć. Kot ryczy, kuchnia w ogniu, twarz mnie boli, włosy dymią. Łapię łom – i w końcu pralka puściła, ale kot wyskoczył. Jak zacząłem gasić, ta bestia latała po mieszkaniu, darła się jak opętana, potłukła wazony, zdarła tapetę, zerwała firanki, wylało się wino, które przygotowałem na kolację. Sąsiedzi z dołu walili w kaloryfer, grozili kastracją. Nie wiem, jego czy mnie. Ale wszystko pod kontrolą, nic się nie martw!
Basia otarła łzy – nie wiedziała, czy od śmiechu, czy z przerażenia – i ruszyła w głąb mieszkania. Pogrom był epicki: potłuczone szkło, kałuże wody, zerwana tapeta, smród spalenizny. Na kaloryferze, przywiązany za wszystkie łapska, wisiał kot Baron, z pyskiem owiniętym w szalik. Żywy, ale w szoku. Basia spojrzała na męża, a jej oczy się zwęziły.
— Tłumacz się — warknęła.
— No wiesz, on nie chciał stać spokojnie — jąkał się Jerzy. — Był mokry, bałem się, iż nie wyschnie przed twoim powrotem. Nie dał się wyżymać, więc przywiązałem. A pysk zawinąłem, żeby nie darł ryja – sąsiedzi już grozili policją i egzorcystą.
Basia uwolniła kota, wycierała go ręcznikiem z głowy Jurka i odwinęła mu pysk. Baron warknął, ale przytulił się do właścicielki.
— Ty świnio, Jurku — powiedziała cicho. — Mógł się udusić. Ale po pralce chyba nic mu już nie straszne. Tak jak i mnie.
Usiadła na kanapie, tuląc kota, i spojrzała na męża.
— No i?
— Co „no i”? — Jerzy spuścił głowę. — Mam się od razu wieszać, czy poczekać?
— Gratuluj, ciamajdo — westchnęła Basia. — Przecież Dziewiątego Maja.
Jerzy rozpromieniał, pognał do pokoju i wrócił, chowając coś za plecami. Padł na kolana i uroczystym tonem zaczął:
— Basiu, światło moje. Trzydzieści lat razem, a ty wciąż taka sama – piękna, silna, cierpliwa. Najlepsza żona, matka, babcia. Z okazji Dnia Kobiet! Niech zawsze świecisz tak jak dziś.
Podał jej pudełeczko ze złotą bransoletką i bukiet róż – pogniecionych, poobgryzanych, ale wciąż żywych.
— Kwiaty były piękne, naprawdę — dodał zawstydzony. — Ale Baron… no, nie oszczędził ich. Nie gniewaj się. Chciałem cię zaskoczyć.
Basia przyciągnęła jego głowę do kolan, wdychając zapach róż – wciąż pachniały, mimo wszystko.
— No i zaskoczyłeś, moja zguba. Tylko już nie eksperymentuj, dobra? Sama radość. Jak będzie jeszcze jeden taki Dzień Kobiet, to dom się zawali. Sąsiedzi już chyba szukają kołtuna. Pewnie jego mąż też lubi niespodzianki.
Razem z kotem i Jurkiem zabrali się za ratZanim jednak zdążyli zacząć sprzątać, Baron wyrwał się z objęć Basi, skoczył na półkę i z hukiem strącił ostatni nietknięty wazon, kończąc dzieło zniszczenia swojego opiekuna.