Święto, którego nikt się nie spodziewał
W starej kamienicy na obrzeżach Krakowa unosił się zapach nadchodzącej katastrofy, ledwo maskowany przez świąteczną krzątaninę. Jeszcze na klatce schodowej Weronika wyczuła gryzący dym, a po schodach spływały strumienie mydlanej wody, jakby ktoś postanowił zalać całą kamienicę. Otworzywszy drzwi, rzuciła na półkę bukiet z firmowego przyjęcia, zrzuciła znoszone buty i wsunęła kapcie, żałując, iż nie wzięła kaloszy – podłoga wyglądała jak po powodzi. Z głębi mieszkania dobiegał przenikliwy koci wrzask, zmieszany z syczeniem, mruczeniem i zapachem spalenizny.
— Staszek, co się tu dzieje?! — krzyknęła Weronika, czując, jak serce ściska się od złego przeczucia.
Stanisław pojawił się natychmiast – w samych kalesonach, bosy, z twarzą pokrytą sadzą i zadrapaniami, z fioletowym siniakiem pod okiem. Na głowie dumnie prezentował się ręcznik zawiązany jak turbana u sułtana po ciężkiej bitwie.
— Weruś, już w domu? — wybełkotał, spuszczając wzrok. — Myślałem, iż impreza firmowa, przecież jesteś szefową, będziesz do nocy…
Weronika opadła na krzesło, skrzyżowała ramiona.
— Gadaj, domowy majsterkowiczu. Co tym razem nawywijałeś?
— Słoneczko, nie denerwuj się — zaczął Stanisław, ale głos mu drżał.
— Denerwowałam się, gdy w latach 90. bandyci przychodzili po haracz — odcięła Weronika. — Stresowałam się, gdy kryzysy uderzyły, a biznes o mało nie padł. Po tym wszystkim już nic mnie nie rusza. Meldziesz, co się tu odprawia?
Stanisław westchnął, jakby przed egzekucją.
— Chciałem zrobić ci niespodziankę. Święto nietypowe. Sprzątałem, prałem, obiad gotowałem. Wziął wolne, poszedł na targ, kupił jagnięcinę. A potem wszystko poszło nie tak.
— Jagnięcina? — doprecyzowała Weronika, przeczuwając nowy zwrot akcji.
— Nie, pralka — przyznał się. — Wsadziłem pranie, wsunąłem mięso do piekarnika, zacząłem sprzątać. I wtedy kot…
— Żyje?! — Weronika zerwała się na równe nogi, oczy błyszczały alarmem.
— Żyje, żyje! — pospieszył się Stanisław. — Tylko mokry. Przysięgam, gdy włączałem pralkę, nie było go w środku! A potem on… no, znalazł się w niej.
— Jak?! — Weronika zaciśniętą pięścią. — Jak kot miałby wleźć do zamkniętej pralki?!
— Nie wiem — rozłożył ręce Stanisław. — Przecisnął się, chyba.
Weronika zamknęła oczy, walcząc z pokusą uduszenia męża.
— Kontynuuj, Sherlocku. I pokaż mi kota. Chcę się upewnić, ze jest cały.
— Eee, Weruś, on tam… — Stanisław się zawahał. — Trzeba do niego podejść.
— Łapy na miejscu? — głos Weroniki stał się lodowaty.
Stanisław potarł podrapaną twarz.
— Jeszcze jak! Tylko tymczasowo… unieruchomione. Dla bezpieczeństwa.
— Dobra, jedź dalej — westchnęła Weronika, szyjąc się na najgorsze.
— No więc, gdy kot… eee, się prał, poczułem spaleniznę. Biegnę do kuchni, otwieram piekarnik – a tam piekło! Poparzyłem palce, mięso płonie. Chlupnąłem oleju, a to jak buchnie! Włosy mi się zajęły, dym się wali, gaszę. A tu kot ryczy. Patrzę – jego oczy za szybą pralki. Wiem, iż mu tam niewygodnie. Wyłączyłem urządzenie, ale drzwi się nie otwierają. Kot drze się, kuchenka płonie, twarz boli, włosy dymią. Łapię łom – i w końcu pralka zaczęła przeciekać, ale kot wyskoczył. Gdy gasiłem ogień, ten drań latał po mieszkaniu, darł się jak opętany, potłukł wazy, zdarł tapetę, zerwał zasłony, wylał wino, które przygotowałem na kolację. Sąsiedzi z dołu rąbali w kaloryfer, grozili kastracją. Nie wiem, jego czy moją. Ale wszystko pod kontrolą, nie martw się!
Weronika otarła łzy – może ze śmiechu, może z przerażenia – i weszła głębiej do mieszkania. Pogrom był epicki: potłuczone wazy, kałuże wody, zdarta tapeta, swąd spalenizny. Na kaloryferze, przywiązany za wszystkie łapy, wisiał kot Bonifacy, z pyskiem owiniętym starym szalikiem. Żywy, ale w szoku. Weronika spojrzała na męża, a jej oczy zwęziły się niebezpiecznie.
— Tłumacz się — zażądała.
— No wiesz, nie chciał siedzieć spokojnie — jąkał się Stanisław. — Był mokry, bałem się, iż nie zdąży wyschnąć przed twoim powrotem. Nie dał się wyżymać, musiałem go unieruchomić. A pysk zawinąłem, żeby nie darł się – sąsiedzi już grozili policją i egzorcystą.
Weronika odwiązała kota, otarła go ręcznikiem z głowy Stanisława i uwolniła mu pysk. Bonifacy warknął, ale wtulił się w swoją panią.
— Ty draniu, Staszku — powiedziała cicho. — Mógł się udusić. Chociaż po pralce, tak jak ja, pewnie już niczego się nie boi.
Usiadła na kanapie, tuląc kota, i spojrzała na męża.
— No i?
— No co? — Stanisław spuścił głowę. — Mam się od razu wieszać, czy poczekać?
— Gratuluj, głuptasie — westchnęła Weronika. — Przecież Dzień Kobiet.
Stanisław rozpromieniał, pomknął do pokoju i wrócił, chowając coś za plecami. Uklęknął i uroczyście zaczął:
— Weruś, światło moje. Trzydzieści lat razem, a ty wciąż taka sama – piękna, silna, cierpliwa. Najlepsza żona, matka, babcia. Z okazji Dnia Kobiet! Niech zawsze świecisz, jak dziś.
Podał jej pudełko z złotym pierścionkiem i bukietem róż – pogniecionym, poobijanym, ale wciąż żywym.
— Kwiaty były przepiękne, naprawdę — dodał zawstydzony. — Ale Bonifacy… nie oszczędził ich. Nie gniewaj się, Weruś. Chciałem cię zaskoczyć.
Weronika przyciągnęła jego głowę do swoich kolan, wdychając zapach róż – wciąż pachWeronika uśmiechnęła się, patrząc na ten bałagan, i pomyślała, iż życie z Staszkiem nigdy nie będzie nudne.