Świeca na wietrze

polregion.pl 2 dni temu

ŚWIECA NA WIETRZE

Jadwiga Stanisławówna zdjęła lateksowe rękawiczki i ochronną maskę, wrzuciła je do metalowej miski i, wyczerpana do granic możliwości, wyszła z sali operacyjnej. To była jedna z tych operacji, gdzie stawką jest samo życie. Pacjent, Jerzy Michałowicz Sokołowski, starszy mężczyzna z chorym sercem, cudem wytrzymał narkozę.

Teraz pozostawało tylko czekać…

Nocą Jadwiga nie spała. Leżała na wąskim łóżku w pokoju dyżurowym, wpatrując się w sufit. Bielona, popękana tynkowna wydawała się wciągać ją w siebie, przypominając o przeszłości, którą dawno pogrzebała głęboko w sobie. Zdawało się, iż te pęknięcia to przedłużenie tego, co zostało daleko za nią – małej, zasypanej śniegiem wsi Białkowo pod Białymstokiem, gdzie zaczęło się jej dorosłe życie.

Jadwiga zamknęła oczy, a czas cofnął się wstecz. Znów miała dziewiętnaście lat, stała przy rozpadającym się kościele – starej, drewnianej świątyni z czarną sadzą na ścianach i dzwonem, który nieruchomo zwisał w prześwicie.

W tamtych latach, po skończeniu studiów, wysłano ją na prowincję. Tam po raz pierwszy zrozumiała, jak to jest żyć wśród ciszy, siarczystych mrozów i obojętności.

Do tego kościoła weszła pewnego dnia, kierowana przeczuciem. W środku pachniało kurzem, chłodem i woskiem. Zapaliła świecę, mając nadzieję, iż choć tu poczuje ciepło.

— Coś cię trapi, siostrzyczko? — usłyszała za sobą głos.

Przed nią stał młody ksiądz – ojciec Jan.

— Ot, tak weszłam — odparła z wymuszonym uśmiechem.

Od tamtej pory odwiedzała go częściej. Ich rozmowy były długie i ciche. Wydawał jej się bliski – mądry, wrażliwy. Jakby wiedział, jak zbudowana jest jej dusza.

Pewnego dnia szepnęła:
— Dzisiaj urodziny taty. Był żołnierzem. Zginął w 1920, w Lublinie…

Nie wiedziała, iż to będzie zgubny błąd.

Tej nocy ktoś mocno zapukał do jej drzwi. Jadwiga narzuciła szlafrok, otworzyła – i wszystko się skończyło.

Rewizja, wrzaski, przekleństwa. Ojciec Jan okazał się konfidentem. Wydał ją za „antypaństwowe” rozmowy.

W areszcie nie bito jej szybko. Najpierw była przesłuchanie. Śledczy był niski, łysiejący, ze zmęczonym spojrzeniem.

— Siadaj. Jestem Karol Aleksandrowicz Wiśniewski. Nie bój się — powiedział cicho. — Nie wszyscy tu są bestiami. Chociaż czasy są takie… Człowiek to jak świeca na wietrze. Najmniejszy podmuch – i gaśnie.

Nie bił. Patrzył z politowaniem.

— Nie uratuję cię, Jadziu. Ale nie dam cię też wysłać do łagru. Postaram się o zesłanie. Módl się tylko, żeby nikt więcej nie zainteresował się twoją sprawą.

Tak trafiła do Białkowa.

Wiodła tam jedna droga – zaśnieżona, prosta jak strzała. Zima była sroga.

Na początku nikt nie chciał jej przyjąć – zesłańców unikano. Pukała do każdego domu, a w odpowiedzi słyszała tylko „Nie!” lub ciszę.

— Ludzi spotkasz choćby w głuszy — przypomniała sobie słowa Wiśniewskiego.

Tylko jedna drzwi otworzyły się – przed nią stanęła młoda wdowa, Kinga.

— Wejdź. Tylko zachowuj się spokojnie.

Tak Jadwiga została u niej. Pracowała w ogrodzie, leczyła wiejskich, opiekowała się dziećmi i zwierzętami. Ludzie powoli zaczynali ufać.

Minęły dwa lata. Co dwa tygodnie meldowała się w urzędzie rejonowym. Kierownik rejonu, Paweł Iwanowicz Dębski, przyjmował ją bez słowa, machinalnie stawiając podpis w dzienniku.

W trzecim roku wszystko się zmieniło.

Był wieczór. Zawierucha.

Pod dom Kingi zatrzymały się sanie. Wpadł Dębski, cały w śniegu.

— Moja córka umiera. Pomóż.

Jadwiga zebrała rzeczy. Pognali do jego domu.

Na łóżku leżała kilkuletnia dziewczynka. Szara twarz, zapadnięte policzki, ledwie słyszalny oddech. W kącie nudziła się lekarka z przychodni.

— Błonica — rzuciła.

— Macie skalpel?

— Przywiozą. Za jakieś pięć godzin.

— Za pięć godzin będzie za późno — odparła Jadwiga. — Potrzebuję noża, świecy i spirytusu.

Dębski biegał jak oszalały, przynosił wszystko. Jadwiga zdezynfekowała nóż, wbiła go w gardło dziecka – ropień pękł.

Twarz zalala ropa i krew. Matka rzuciła się na nią — biła, wrzeszczała. Dębski odciągnął żonę.

Noc Jadwiga spędziła przy łóżku dziewczynki. Rano Hania zaczęła swobodniej oddychać. Po dobie już się bawiła.

Przed wyjściem matka podeszła do Jadwigi.

— Wybacz. Myślałam, iż ty… a ty ją uratowałaś. Zabierz to. — Podsunęła torbę z jedzeniem, kocem i haftowanymi poszewkami.

Dębski jeszcze nieraz przyjeżdżał. Przywoził jedzenie. Nie wymagał już podpisów. Okazał się mniej twardy, niż sądziła – po prostu życie go zahartowało.

Po półtora roku Jadwiga wróciła do miasta. Obroniła doktorat, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci.

Minęło wiele lat.

Pewnego dnia, spacerując po mieście, znalazła się przed tamtym kościołem. Wszystko się zmieniło: czysto, jasno, zadbanie.

Weszła. Pusto. Zakonnica zamiatała podłogę.

— Czy mogę zobaczyć ojca Jana?

— Nie żyje. Wypadek samochodowy. Sześć lat temu.

Jadwiga spojrzała w twarz młodego księdza.

— Należałaś do tych, których wydał? — zapytał.

Skinęła głową.

— Bóg nie przebacza zła czynionego w Jego domu — szepnął.

Zapaliła świecę – za ojca, za swoją młodość, za cierpienie.

Pewnego dnia na wizytę zapisał się starszy mężczyzna.

— Rak żołądka. Słabe serce — czytała historię choroby. — Nazwisko: Jerzy Sokołowski.

Podniosła wzrok – i zamarła. To był on. Ten sam śledczy.

— Jadzia? — rozpoznał ją. — To niemożliwe…

Rozmawiali długo. Opowiedział, iż po roku doniesiono na niego. Sam siedział – pięć lat.

— I co, doktor?

— Szanse niewielkie, Jerzy Michałowiczu— Ale spróbujemy, jak to mówią, do ostatniego tchu.

Idź do oryginalnego materiału