Światło w ciemności – jeszcze nie wszystko stracone

newsempire24.com 1 dzień temu

Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starego kabla. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadając na ramionach jak wspomnienie, które nie chce odejść. Ten sam zapach był tu, gdy Marta Janiszewska jeszcze była młoda, gdy po domu biegały dzieci, garnki grzechotały, a życie, choć skromne, było głośne i pełne blasku. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której nie było już powrotu.

Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż świeciła się przyćmiona żarówka. Mrugała, rzucając bladoniebieskie światło na odrapany sufit. Za tymi drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwety i jej własny oddech, nagle tak donośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Władysław. Narzekał, iż znowu się spóźniła, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze błyszczała radość. Zdejmował jej płaszcz, stawiał czajnik, brał ją za rękę – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo stał na nogach, i tak podnosił się, by ją powitać. Bo wiedział: spotkanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Marta wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko stało na swoim miejscu: zdjęcia w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuszek. Ale to było jak dekoracje – ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Pozostały tylko kształty, pozbawione znaczenia.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany się rozsuwały, zostawiając ją samą w tej zimnej, pustej przestrzeni. choćby krople z kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż kiedyś. Czasem, podchodząc do drzwi, wstrzymywała oddech – może teraz, może znów… Może usłyszy jego głos: *„Gdzie ty się włóczysz, Marto?”*

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym nie czeka się już na niespodzianki, ale wciąż się na nie liczy. Chociaż na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki odeszły dawno temu. Sąsiadka, ciocia Basia, wyprowadziła się do córki do Poznania. Córka? W Berlinie. Dzwonią rzadko, przez wideoczat, między spotkaniami a lekcjami wnuczków. A wnuczek? Wysłał naklejkę: *„Sto lat, babciu”* – i zniknął z powrotem w ekranie.

Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni – wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, leki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła radio. Zagrała stara piosenka – ta sama, przy której Władysław oświadczył jej się na parkiecie. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też – tylko już sama. Gardło zacisnęło się, ale nie ze smutku. Z niemożności, by to wszystko wróciło.

*„Dopóki świeci się lampa – jeszcze nie koniec”* – powiedziała, nalewając sobie herbatę. Powiedziała to głośno, jakby Władysław gdzieś tam był. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą dają tylko lata.

W tej samej chwili żarówka nad stołem mrugnęła. Raz. Drugi. A potem zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marta chowała się pod kołdrą, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Bez namysłu otworzyła szufladę. Tam, w rogu, leżała zapasowa. Władysław zawsze mawiał: *„Światło jest jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”*. Uśmiechnęła się. Ostrożnie stanęła na stołku, wymieniła żarówkę. Przełącznik – i kuchnię znów wypełniło miękkie, ciepłe światło. Jakby ktoś położył dłoń na jej ramieniu.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: *„Dopóki mogę zapalić światło – nie jestem sama”*.

I wtedy zadzwonił domofon. Serce dźgnęło. Kto o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na monitorze – dziewczyna, może trzydziestka, w czerwonej czapce, z zaróżowionymi policzkami, trochę zdezorientowana.

*„Dzień dobry… Przepraszam, iż tak późno. Jestem z szóstego piętra. Ola. Nie znamy się… Po prostu… Dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy się razem herbaty? Upiekłam ciasto. Krzywe, ale własne, domowe.”*

Marta długo patrzyła w twarz dziewczyny. Coś się w niej zacisnęło, a potem rozluźniło. Wcisnęła przycisk. Zamek zaskoczył. A serce zabiło trochę szybciej. Nie ze strachu – z uczucia, iż coś jeszcze jest możliwe.

Żarówka nad drzwiami znów mrugnęła. Ale tym razem inaczej. Jak znak. Jakby Władysław zza chmur mrugnął do niej: *„Żyj, Marto. Żyj, dopóki możesz”*. I uśmiechnęła się.

Bo dopóki świeci się lampa – ktoś zawsze przyjdzie. A życie – toczy się dalej. Może w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się.

Idź do oryginalnego materiału