Zamieć była potworna. Drogi zawiane – ani przejść, ani przejechać. Drzwi klatki nie otworzyć: zasypane na głucho trzema metrami śniegu, choćby odkopanie się nie wchodziło w grę. W końcu to nie północne miasto, a bloki nie są przystosowane do takich kaprysów natury. Prawdziwe nieszczęście, bez żartów.
I tej właśnie nocy umierał ojciec Krystyny.
Wylew. Ani karetki, ani ratowników, żeby pomóc. Tylko ona, młoda lekarka neurolog, i skromny zapas leków oraz narzędzi w domu.
Tata upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Krystyna nie widziała, jak do tego doszło, ale rozpoznanie udaru to zadanie dla pierwszoroczniaka. Dla niej nie było trudno zdiagnozować apopleksję i zrozumieć, iż poza szpitalem ojciec nie dożyje rana.
Dzwoniła do wszystkich, do kogo tylko się dało, choćby na policję. Odpowiedź była jedna: „Przyjęliśmy zgłoszenie. Gdy tylko będzie możliwość, wyślemy pomoc.”
Nikt nie przyjdzie, to było jasne. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Ojca z wielkim trudem wciągnęła na łóżko, a on tylko jęczał, całkowicie sparaliżowany. Leki przeciwzakrzepowe odpadają. Została aspiryna, potem dożylnie prednizolon, przeciw obrzękowi mózgu. Ciśnienie niskie – bisoprolol niepotrzebny.
Pozostawało tylko czekać. Krystyna działała jak automat. Według procedur, jak w podręczniku. Bez emocji, tylko pustka w środku.
A potem, na dokładkę, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i duszno. Jakby meble nagle spuchły półtora raza, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a dźwięki stały się ostre i głośne. Ojciec oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków – już dobrze. A Krystyna sama zdawała się w ogóle nie oddychać.
„Żeby już było rano” – szepnęła cicho. Tylko po to, by usłyszeć swój głos. By upewnić się, iż wciąż żyje.
I w tej samej chwili w drzwi rozległo się głośne pukanie.
Krystyna przestraszyła się i ucieszyła jednocześnie. Pomoc przyszła, kto inny by nie pukał tak wściekle! Rzuciła się do drzwi, uderzając po drodze o wszystkie możliwe kanty. Namacała zamek, otworzyła. W oczy uderzył jasny blask latarki.
„Hej” – powiedział zza oślepiającego światła męski głos, aż nazbyt znajomy.
To był tylko sąsiad. Typ o imieniu Bogdan, egzemplarz skrajnego infantylizmu. Nie mogła go znieść. Czterdziestoletni facet zachowywał się jak piętnastolatek uwolniony spod rodzicielskiej kurateli. Był rozwydrzonym darmozjadem, który mógł pół roku chodzić zarośnięty jak dziki człowiek, a potem ogolić się na irokeza i ufarbować włosy na jaskrawozielono. Potrafił się pobić z dzielnicowym, popełnić setki szaleństw. I nigdzie nie pracować. A mimo to – żyć.
Dla niej, która spędziła dzieciństwo i młodość na notatkach i rysunkach jelit, kości i czaszek, jego życiowa filozofia była obraźliwa. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.
Chciała zatrzasnąć przed nim drzwi, ale Bogdan bezceremonialnie wsunął nogę w szparę. To była czysta bezczelność, granicząca z wykroczeniem.
„Wszystko w porządku?” – zapytał.
„Zabierz nogę” – powiedziała stanowczo.
Bała się go, i za każdym razem, gdy mieli jakikolwiek kontakt, natychmiast się od niego odsuwała.
„Dobra” – faktycznie cofnął nogę, przy okazji opuszczając latarkę. – „Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.”
„Nie od ciebie.”
„Więc jednak potrzebujesz” – przejrzał ją Bogdan. – „Załatwiłaś wodę? Masz jakąś?”
„Boże, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu!” – warknęła i znów spróbowała zatrzasnąć drzwi.
Bezczelny gbur! Ale tym razem Bogdan nie włożył nogi. Zamiast tego postawił na progu pięciolitrową butelkę wody. Potem wrócił do swojego mieszkania. Tego za ścianą. Za ścianą, która nie chroniła przed jego pijanymi wrzaskami, przed nieudolnymi próbami gry na gitarze i harmonijce ustnej.
„Okropny cham” – burknęła Krystyna.
A potem się zamyśliła. I podkradła się do kuchni. Oczywiście – krany zawyły chórem pustych rur. Pięciolitrówka została na granicy między jej mieszkaniem a zewnętrznym światem.
A potem Bogdan przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarka, zupełnie nie pomyślała. A przecież to ona powinna być zbawczynią, przynajmniej na skalę klatki.
„Mam ochotę posłać cię do diabła” – przyznała się Krystyna, gdy Bogdan wręczył jej naładowaną latarkę.
„Posyłaj” – wzruszył ramionami. – „Powiedz tylko: jak twój ojciec?”
„Piliście razem, czy co? Co cię to obchodzi?”
„Nie piłem. Z nim. Jak on?” – zapytał wprost.
„Wylew…” – wyrwało się Krystynie. – „Potrzebna karetka…”
Bogdan gwałtownie odwrócił się na piętach znoszonych klapek i zniknął za swoimi zniszczonymi drzwiami. Krystyna została sama. Z umierającym ojcem. Z pięciolitrówką wody i latarką.
„To cham, tato. Serio, cham. Dworowy pijak – sam ich nałapałeś na dobry pluton…”
Latarka, przy okazji, była prawdziwym błogosławieństwem. Udało się zmierzyć ojcu ciśnienie, znaleźć w zapasach butelkę z glukozą i podłączyć kroplówkę. Spróbowała nastawić czajnik – nie wyszło! choćby gaz się zaciął!
Chciało jej się płakać. Dyplomowana neurolog, a nie może uratować jedynej osoby, która jest dla niej ważna. I to wszystko przez śnieg? Po co w takim razie te lata nauki, staży? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna.
A potem znów pojawił się Bogdan.
„Jest ci źle, Krystyno. Czuję nieszczęście, uwierz mi” – miał na sobie coś bardzo futrzanego, polarniczego. Jak pionierzy Arktyki na czarno-białych fotografiach. W ręku niósł wypchany po brzegi worek – sterczały z niego grube wełniane skarpety i puchate rękawy.
„Nie wierzę. Ale wchodź” – poddała się Krystyna.
„Odpowiadam na zaproszenie” – powiedział Bogdan, przekI wtedy nagle zrozumiała, iż choćby najgorszy sąsiad może stać się aniołem, gdy świat zasypie śniegiem, a życie wymaga od nas czegoś więcej niż tylko wiedzy z podręczników.