Stary kawaler cieszył się spokojnym życiem w samotności.

twojacena.pl 23 godzin temu

Dzisiaj znów myślałem o tamtych wakacjach. Byłem starym kawalerem, żyłem samotnie, ale mnie to nie dręczyło. Pracowałem jak wół, kochałem swoją pracę. Wszystko robiłem idealnie, żeby panował porządek. Z kobietami się spotykałem, ale idealnej nie znalazłem. Pod koniec lipca postanowiłem wyjechać na urlop, na południe. Byłem zmęczony i chciałem uciec od cywilizacji. Wszedłem w internet, dałem ogłoszenie.

Odpowiedziała mi kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka małej wsi nad morzem. Do plaży było dwadzieścia minut piechotą, ale miejsce z dala od kurortów, osobny pokój, a w ramach ugody – za moje zakupy, gotowali mi domowe jedzenie. Skusiłem się. Dojechałem bez przygód, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale czysty, pokój przytulny, a gospodyni miła. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, lat może dziewięć–dziesięć, krzątała się w obejściu. Gospodyni, Weronika, nie nachodziła mnie, pytała tylko, co ugotować, częstowała truskawkami i się uśmiechała. Całe dnie spędzałem na plaży, pływałem, wspinałem się po skałach, robiłem zdjęcia i pisałem do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiałem się, dlaczego pięćdziesięcioletnia kobieta ma tak małe dzieci. Zastanawiałem się, aż w końcu spytałem.

— Weroniko, to państwa wnuki?
— Nie — odpowiedziała. — To moje dzieci, tylko późne. Nie wyszło z rodziną, nie wyszłam za mąż, ale postanowiłam urodzić. A i nie jestem aż taka stara, mam czterdzieści osiem.

Przyglądałem się jej, gdy mówiła. Miła, spokojna, uśmiechnięta. I to imię – Weronika, Wera. Tak miała na imię moja matka. Pachniała truskawkami i masłem. Młode wino było pyszne, wieczory chłodnawe, a niebo pełne gwiazd. Oboje nie udawali, przecież byliśmy dorośli. W dzień zachowywaliśmy się normalnie, a nocą cicho przekradałem się do jej sypialni. Potem wracałem na swoją stronę domu. Dzieci nie można było budzić. Mały piesek choćby nie szczekał na mnie, patrzył tylko chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał dwie łyżki, ale pilnował podwórka sumiennie. Nazywał się Bronek.

Zacząłem zabierać Bronka na plażę. Pływał ze mną, potem wychodził, otrząsał się, suszył na słońcu i biegł do domu przede mną. Ja szedłem za nim. Ale pewnego dnia Bronek nie przyszedł. Szukałem go, wołałem, rozwiesiłem dziesiątki ogłoszeń. Gdzie się podział? Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go turyści, którzy wynajmowali dom na końcu wsi. Poszedłem tam. Powiedzieli, iż wyjechali godzinę temu, z małym pieskiem, w stronę głównej drogi. Wróciłem, wsiadłem w samochód i pognałem. Dogoniłem ich po osiemdziesięciu kilometrach i zablokowałem drogę. Z terenówki wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.

— Hej, odstaw auto! Nie umiesz jeździć? Zaraz wezwiemy policję!
— Wzywajcie — odpowiedziałem. — Tylko najpierw oddajcie psa.
— O, patrzcie go, rozpuścił sobie gębę — zaśmiała się wyższa. — To bezpański pies, my go ratujemy.
— Nie jest bezpański — odparłem. — Ma rodzinę. To nie wasz pies.
— Spadaj! — zawyła druga. — Jak nie odjedziesz, rozwalimy ci szyby.

Ominąłem je i zawołałem: „Bronek, Broniu!”. Bronek zaszczekał i zaczął biegać po siedzeniach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały mnie za ręce, przeklinały i próbowały bić. Nie wiedziałem, co robić, nie mogłem przecież uderzyć kobiety.

Pomógł przypadkowy patrol drogówki, gruby, spocony policjant, sapiąc i zakrywając uszy przed krzykami. Wziął Bronka na ręce.
— Cicho wszyscy. Do kogo pies pójdzie, tego będzie. Nikt nie ma na niego dokumentów.

— Kruszynko, Pieszczotko — zaczęły kręcić się dziewczyny, wyciągając kiełbasę. — Chodź do nas, do autka!
— Jedziemy, Bronek, do domu — powiedziałem.

Policjant postawił psa na ziemię. Bronek rzucił się w moją stronę, merdając ogonem i głośno szczekając.
— No to się wyjaśniło — westchnął policjant.

— Nie, to nasz pies! — wrzeszczały dziewczyny. — Nie macie prawa go zabierać! Złożymy skargę na waszego przełożonego! My go uratowaliśmy!

Policjant zaczerwienił się.
— Słuchajcie, wybawicielki. Albo odjedziecie grzecznie, albo sprawdzę wam ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I wszystkie tabletki w niej przeliczę. Auto macie brudne. I w ogóle sprawdzę, czy nie kradzione. A komputer tylko na komendzie…

Terenówka zniknęła w mgnieniu oka.
Podziękowałem policjantowi.
— Dziękuję, panie posterunkowy.
— Nie ma za co. Sam mam takiego kundelka. Szczekacz, malutki i spryciarz. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźluch. Fajna rasa, wierna. No, powodzenia. Tylko nie łam przepisów.

Wsiadłem do auta, Bronek ułożył się na moich kolanach, mały, ciepły, sierść jak welur. Zrobiło mi się dobrze, dawno tak dobrze nie było. Droga gładka, auto cicho mruczy, Bronek mruczy też. I w tym wszystkim nagle zrobiło mi się smutno – niedługo wyjazd. W pustym mieszkaniu nikt nie czeka. Przemknęła myśl, żeby zawrócić i zabrać Bronka ze sobą. Co tam rzeczy, parę koszulek, bielizna i dres. Myśl mignęła. Westchnąłem i pojechałem do Wery.

Ostatni tydzień był deszczowy. Ale i tak chodziłem się kąpać. Bronek ze mną. Nocą przekradałem się do sypialni Wery, a rano coraz częściej było mi smutno. W dzień wyjazdu wyszło słońce. Spakowałem się wieczorem. Dałem Weronice prezent, pożegnałem się, zostawiłem numer i wsiadłem za kierownicę. Ruszyłem powoli, myśląc, iż urlop się skończył, a z nim romans – czas wrócić do normalnego życia. Już wjechałem z gruntówki na asfalt, gdy nagle zobaczyłem, iż za samochodem biegnie Bronek.Wróciłem po niego, bo w końcu zrozumiałem, iż to nie tylko pies, ale całe ich małe szczęście, na które czekałem całe życie.

Idź do oryginalnego materiału