Byłam zamężna już od trzech lat. Dzieci jeszcze nie było, choć myśli o macierzyństwie snuły się w powietrzu od dawna. Przez cały ten czas mieszkaliśmy z mężem w wynajmowanym mieszkaniu w centrum Poznania – nie dlatego, iż nie stać nas było na coś lepszego, ale dlatego, iż moja teściowa, Ludwika Kowalska, nie pozwoliła nam wprowadzić się do swojej pustującej przez lata kawalerki.
Wychowywała Jacka – mojego męża – sama. Mieszkanie dostała kiedyś od fabryki odzieży, w której przepracowała dwadzieścia lat. Później wyszła ponownie za mąż.
— Mój ojczym był dobrym człowiekiem, naprawdę zastąpił mi ojca – opowiadał mąż. — Ale z matką ciągle się kłócili. Ona zawsze narzekała, iż pieniędzy mało, iż wszystkiego jej brakuje.
Ojczym miał córkę z pierwszego małżeństwa. Chciał adoptować Jacka, ale Ludwika Kowalska stanowczo się sprzeciwiła – bała się stracić państwowe przywileje. Gdy wprowadziła się do nowego męża, swoje mieszkanie po prostu zamknęła na klucz. choćby remontu tam nie było, nie chciała go wynajmować – twierdziła, iż to bez sensu.
Po ślubie prosiliśmy, żeby pozwoliła nam tam zamieszkać – skromnie, ale na swoim. ale teściowa choćby słuchać nie chciała:
— Zaraz się rozwiodę – oświadczyła. — On jest skąpy, leniwy, do niczego się nie nadaje. Zostałam z nim tylko dla korzyści. A gdy się rozwieziemy, gdzie mam iść, jeżeli wy już tam będziecie?
I rzeczywiście, niedługo wniosła pozew o rozwód. Ale od męża się nie wyprowadzała. A potem nadeszło nieszczęście – ojczym zmarł. Ludwika Kowalska była pewna, iż teraz dwupokojowe mieszkanie będzie jej. Okazało się jednak, iż spadek przypada jego córce.
W tym samym czasie odeszła moja babcia, która jeszcze za życia przepisała na mnie swoje przytulne mieszkanie. Zaczęliśmy tam remont, planowaliśmy wprowadzkę. Wszystko jednak przekreśliła histeria teściowej.
— Ja go na rękach nosiłam, a ta jego córka choćby w gości nie zachodziła! Gotowałam mu barszcz, nosiłam leki. A teraz ona, ta Krysia, będzie żyła w spadku w Warszawie, a ja w wilgotnej kawalerce! Gdzie tu sprawiedliwość?! – wrzeszczała przez telefon.
Wszystkie te nieszczęścia sprowadziła na siebie sama: sama odmówiła adopcji, sama nie chciała z nami mieszkać. Sprzeczać się było bez sensu. Musiała wrócić do tej pustej, zaniedbanej kawalerki. Żadnych mebli, żadnych wygód. Same gołe ściany.
Mąż się nad nią zlitował. Postanowił choć trochę poprawić stan mieszkania, przynajmniej odświeżyć. Ja z kolei zaproponowałam przewiezienie babcinych mebli – i tak zamierzaliśmy je wymienić na nowe. Wszystko było czyste, solidne – choć nie nowe.
Część rzeczy teściowa zdążyła wywieźć z mieszkania zmarłego męża, ale były to głównie zabudowane sprzęty, których i tak nie dało się zabrać. A spadkobierczyni ojczyma – sprytna – niczego wartościowego oddać nie chciała.
Gdy przywieźliśmy meble, teściowa urządziła scenę:
— Co to ma być?! Postanowiliście mi zrzucić stary grat z strychu?! Mąż nie żyje, a wy traktujecie mnie jak śmieci! Sobie kupiliście wszystko nowe, a mnie – szmelc! Wstyd! – krzyczała na cały klatkę.
A przecież babcinej kanapie było ledwie pięć lat, prawie na niej nie sypiała. Nowe meble kupili nam moi rodzice. Dlaczego teściowa uznała, iż mamy jej w pełni urządzić mieszkanie – to zagadka. Co więcej, żądała, żebyśmy wszystko zabrali z powrotem. Zaczęła wyrzucać: pieniądze na remont są, a na matkę nie ma.
Odwróciliśmy się i wyszliśmy. Meble zostały na korytarzu. Myślałam, iż mąż w weekend po nie wróci i odwiezie. Ale nie. Teściowa zwołała sąsiada i sama wszystko wciągnęła do mieszkania. Widocznie zrozumiała, iż udawanie obrażonej mija się z celem, zwłaszcza gdy w portfelu pusto.
I tak żyje. Z urazami, z cudzymi meblami, ale z własną dumą. Tylko iż duma, jak się okazało, obiadu nie ugotuje i na noc nie przykryje…