Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy się zestarzeję. Że można zamienić rodzinny dom na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie spędzę kolejny wieczór. Tak teraz żyje babcia Halina — ta sama Halina Janowska, którą niegdyś cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu na Podlasiu. Dziś jej schronieniem są cudze kuchnie, przechodnie pokoje i nieustanne pytanie: czy przypadkiem nie przeszkadzam?
Wszystko zaczęło się, gdy sygniewie — Krzysztof i Marek — namówili ją na sprzedaż starego domu. „Po co ci, mamo, samotność na wsi? Nie jesteś już młodą dziewczyną, nie dasz rady ani z ogrodem, ani z piecem, ani z zimowym śniegiem. Będziesz mieszkać u nas na zmianę — i ty będziesz spokojna, i my przy tobie. A pieniądze ze sprzedaży się nie zmarnują: podzielimy je dla dzieci i wnuków.” Cóż mogła odpowiedzieć stara matka? Oczywiście się zgodziła. Chciała pomóc. Chciała być bliżej.
Moi rodzice — sąsiedzi Haliny Janowskiej — wtedy próbowali ją odwieść od tego pomysłu:
„Nie śpiesz się, Halinko. Pożałujesz. Innego domu już nie kupisz, a dzieci mają swoje rodziny i swoje zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W bloku będzie ci duszno, a ty zawsze kochałaś przestrzeń.”
Ale kto by ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się tułaczka babci Haliny z walizką od jednego syna do drugiego. Dziś u Krzysztofa w warszawskim mieszkaniu, jutro u Marka w podwarszawskim domku. I tak już trzeci rok.
„U Marka jest lepiej” — wyznała kiedyś mojej mamie. „Tam jest choć mały ogródek, można pokopać w ziemi, odpocząć duszą. A Danuta, synowa, to dobra kobieta. Uprzejma, spokojna, dzieci grzeczne. Dali mi własny pokoik — mały, ale z telewizorem i choćby malutką lodówką. Siedzę cicho, nie zawadzam. Jak wszyscy w pracy, a wnuki w szkole, to wychodzę na grządki, czasem pranie upiorę. Potem wracam do swojego kąta.”
Planowała spędzić tam całe lato, a jesienią przenieść się do Krzysztofa. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej kąt — dosłownie kąt — między kuchnią a balkonem. Wąska kanapka, szafka z telewizorem, torba z rzeczami. Gotowała po kryjomu, prała, gdy nikogo nie było. I ciągle czuła się… niepotrzebna.
„Kinga, synowa Krzysztofa” — mówi babci Halina — „prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnukiem też się nie zżyłam. Ja przecież wszystko po staremu, a on w tych swoich telefonach. Jakbym była obca. Na działkę ani razu mnie nie zabrali. Chodzę po mieszkaniu jak cień. Wieczorem kolację kładę na kaloryfer, żeby choć trochę się ogrzała. Do kuchni staram się nie wychodzić, boję się, iż akurat im przeszkodzę.”
Niedawno zachorowała. Mówi:
„Gorączka, wszystko bolało. Myślałam — koniec. Wezwali lekarza, dali tabletki, przeleżała dwa dni. Ale najgorsze nie była choroba. Tylko to, iż nikt choćby nie przyszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, tylko nie zawracaj głowy.”
Moi rodzice wtedy zapytali:
„Halinko, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zaopiekuje? Sił przecież już nie masz. A ty wciąż w biegu: tu, tam. Ani domu, ani spokoju.”
A ona tylko westchnęła:
„Co tu mówić… Popełniłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom — i wraz z nim sprzedałam swoją wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam — razem będzie lżej. A teraz choćby nie kupię już niczego. Wszystko, co zostało, odłożyłam na pogrzeb. Synowie mają własne zmartwienia. Nowy dom to już dla mnie marzenie.”
Często powtarza: „Lepiej byłoby zostać samej w swoim domu. Choćby było ciężko, choćby zimno, ale swoje. Sama sobie pani. A teraz jestem starą kobietą bez własnego kąta, bez prawa głosu. Pomieszkam u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani kąta. Tylko walizka i torba.”
I za każdym razem, gdy odchodzi od moich rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, oby choć do lata dotrwała, a potem — znowu na wieś, do ciszy, do ogródka. Tam jej lżej.”
Teraz Halina Janowska nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho odejść tam, gdzie nie będzie ciężarem. Sama powiedziała synom:
„Jak już będzie ze mną naprawdę źle, oddajcie mnie do domu opieki. Tam przynajmniej ktoś się mną zajmie. Wy, dzieci, macie swoje sprawy.”
I tak żyje babcia Halina — między walizką a kalendarzem. Liczy dni, zastanawia się, gdzie spędzi następne lato. Czeka nie na telefon, ale na milczące skinienie głową — czy może zamieszkać na kilka miesięcy?
Jestem pewna: dzieci nie powinny były jej namawiać. Powinny były powiedzieć: „Mamo, zostań w swoim domu. To twoja twierdza. My przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy, a potem wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas — my do ciebie.” Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie da się odzyskać. I tylko jedno pytanie dręczy wszystkich, którzy znali ją wcześniej: dlaczego zdradzamy tych, którzy dali nam życie i oddali za nas wszystko?
Czasem największą miłość okazujemy, zostawiając komuś wolność — choćby jeżeli to znaczy, iż będzie daleko.