— Dawid, wstawaj i wyprowadź Reksia, ja nie jestem robotem! — Andrzej Kowalski uderzył dłonią w kuchenny stół, aż zadzwoniły kubki z niedopitą kawą. Kuchnia pachniała przypalonym tostem, świeżo zaparzoną espresso i lekkim zapachem psa. Za oknem marcowe słońce zalewało blokowisko, gdzie dzieci już biegały po placu zabaw. Reksio, kudłaty golden retriever z podartą zabawką w pysku, leżał przy drzwiach, smutno patrząc na smycz wiszącą na haczyku. Jego brązowe oczy błagały, ale rodzina była zajęta kłótnią.
Dawid, piętnastoletni syn, wbił wzrok w telefon, gdzie trwała strzelanka z piskiem opon. Jego bezprzewodowe słuchawki zwisały na szyi, a czarny hoodie z napisem „Game Over” był usiany okruchami po wczorajszych chipsach.
— Tato, ja wczoraj go wyprowadzałem! — burknął, nie odrywając wzroku. — Niech Zosia idzie, ona zawsze się wykręca!
Zosia, dziewiętnastoletnia studentka, siedziała przy stole, wpatrzona w laptop. Jej ciemne włosy były związane w nieporządny kok, a pod oczami miała cienie po nocnej nauce do egzaminu z socjologii. Miała na sobie wyciągniętą koszulkę z logo uczelni.
— Ja? — prychnęła, odrywając wzrok. — Dawid, to ty chciałeś Reksia, więc ty go wyprowadzaj! Mam jutro zaliczenie, nie mogę co pięć minut biegać z psem!
Ewa, ich matka, weszła do kuchni, wycierając ręce w fartuch z haftowanymi stokrotkami. Jej blond włosy były potargane po sprzątaniu, a głos drżał ze zmęczenia i irytacji.
— Przestańcie wrzeszczeć! — powiedziała, stawiając patelnię na gazie z syczącym olejem. — Andrzej, obiecałeś, iż rano wyjdziesz z Reksiem! A wy, dzieciaki, zupełnie się rozpuściliście — wzięliście psa i rzuciliście na mnie!
Andrzej, czterdziestopięcioletni inżynier, odłożył lokalną gazetę, gdzie czytał o strajku w fabryce. Jego brwi się zmarszczyły, a zaróżowiona od porannego światła twarz wyglądała na zmęczoną.
— Ja? Ewa, ja o szóstej rano jadę do pracy! — warknął. — To Dawid błagał o Reksia, niech się teraz martwi!
Reksio, jakby wyczuwając burzę, zawył, upuszczając zabawkę — podartą gumową kaczkę. Jego ogon słabo zamerdał, ale kuchnia stała się polem bitwy, gdzie pies był nie tylko zwierzakiem, ale symbolem rodzinnego chaosu.
Wieczorem kłótnia wybuchła z nową siłą. Ewa gotowała obiad: kotlety syczały na patelni, ziemniaki bulgotały w garnku, a kuchnia pachniała smażoną cebulą i koperkiem. Reksio leżał przy drzwiach, jego smutne oczy śledziły smycz, której nikt nie ruszał. Dawid grał na konsoli w salonie, wrzaski z wyścigów zagłuszały telewizor, gdzie Andrzej oglądał wiadomości o piłce nożnej. Zosia pisała esej w swoim pokoju, słuchawki tłumiły hałas, a na stole leżały puste puszki po energetyku.
— Dawid, wyprowadziłeś Reksia? — krzyknęła Ewa, mieszając ziemniaki drewnianą łyżką.
Dawid, nie odrywając wzroku od ekranu, gdzie jego samochód rozbił się o ścianę, burknął:
— Nie. Niech Zosia idzie, ja jestem zajęty.
Zosia, słysząc swoje imię, wpadła do kuchni, zrzucając słuchawki.
— Zajęty? — warknęła. — Cały dzień grasz, Dawid! Ja mam deadline, esej na jutro! Tato, powiedz mu coś!
Andrzej, siedzący na kanapie z pilotem, westchnął, przecierając skronie.
— Dawid, idź go wyprowadź. To twój pies — powiedział, nie odrywając wzroku.
Dawid cisnął kontroler na kanapę, jego policzki poczerwieniały.
— Mój? Wszyscy obiecaliście pomagać, a teraz ja jestem winny? — krzyknął. — Oddajmy Reksia, skoro nikogo nie obchodzi!
Ewa odwróciła się, jej łyżka zadzwoniła o garnek, a fartuch zadrżał.
— Oddać? — zdziwiła się. — Dawid, rok temu płakałeś, żeby go wziąć! A teraz masz go gdzieś? Wszyscy jesteście tacy — ja sprzątam, gotuję, zajmuję się wami i psem!
Zosia przewróciła oczami, krzyżując ramiona.
— Mamo, nie zaczynaj. To nie moja wina, iż mam studia! Tato, ty w ogóle kiedyś Reksia wyprowadziłeś?
Andrzej wstał, jego głos stał się donośniejszy, zagłuszając telewizor.
— Zosia, nie przesadzaj! Ja z pracy wracam o dziewiątej, ledwo żyję! A wy tylko potraficie się drzeć!
W tej chwili Reksio, zmęczony krzykami, podskoczył do drzwi, pchnął je łapą i wyskoczył na klatkę schodową — drzwi były uchylone po tym, jak Zosia odbierała pizzę. Rodzina zamilkła, słysząc jego szczekanie na schodach.
— Reksio! — krzyknęła Ewa, rzucając łyżkę, która wpadła do zlewu. — Dawid, to ty nie zamknąłeś drzwi?
Dawid zbladł, zrywając się z kanapy.
— Ja? To Zosia wychodziła po pizzę! — wrzasnął.
Zosia trzasnęła dłonią w stół, aż laptop się zachwiał.
— Ja? Dawid, ty zawsze wszystko zwalasz! — warknęła.
Andrzej złapał smycz z haczyka, jego kurtka zaszeleściła.
— Dość! Wszyscy szukamy Reksia, szybko! — rozkazał.
Rodzina ruszyła na poszukiwania. Podwórko było pełne wieczornego gwaru: dzieci krzyczały na placu zabaw, samochody trąbiły na parkingu, a gdzieś w oddali szczekały kundle. Ewa, w fartuchu i kapciach, wołała Reksia, jej głos drżał, a włosy wymykały się z koka.
— Reksio! Gdzie jesteś, kochany? — krzyczała, zaglądając pod ławki i śmietniki.
Dawid, w hoodie i adidasach, pobiegł w stronę garaży, świecąc latarką w telefonie.
— Reksio, chodź! — krzyczał, ale w gardle miał gulę. Przypomniał sobie, jak rok temu znalazł szczeniaka w kartonie pod blokiem, mokrego i drżącego, i błagał rodziców, żeby go zostawili, obiecując, żePo chwili w oddali usłyszeli radosne szczekanie i zobaczyli Reksia, który biegł w ich stronę z wielkim uśmiechem, a za nim podążał sąsiad, pan Marian, machając podartym kapciem i wołając: „Ten łobuz ukradł mi but i gonił go pół osiedla!”.