Ślub się nie odbył — wszystko zrujnowała straszna tajemnica siostry panny młodej
Ta historia, którą zaraz opowiem, wciąż rozbrzmiewa echem po korytarzach naszej firmy. Minęły już dwa tygodnie, a dyskusje nie milkną — szepty, spojrzenia pełne niesmaku, podzielone zdania: kto zawinił — on czy ona? Nasz zespół jakby rozpadł się na pół. A wszystko przez to, iż nie doszło do ślubu naszej cichej, skromnej koleżanki — Joanny.
Joanna to osoba, o której chce się powiedzieć: „delikatna jak porcelana”. Ma dwadzieścia pięć lat, szczupła, uprzejma, zawsze opanowana, choćby w konfliktowych sytuacjach. Długo czekaliśmy, aż wreszcie zdecyduje się na małżeństwo — ze swoim wybrankiem, Piotrem, była przecież dwa lata. Relacje między nimi wydawały się idealne — spokojne, ciepłe, ku zazdrości innych: Piotr odprowadzał ją z pracy, regularnie przynosił kwiaty, urządzał romantyczne kolacje, zabierał na wakacje. Sprawiał wrażenie prawdziwego — troskliwego, dojrzałego, godnego zaufania.
Oświadczyny wypadły pięknie — z pierścionkiem, przemową, drżącym głosem. Joanna promieniała. Rozpoczęły się przygotowania do ślubu. Wszystko zmierzało ku szczęśliwemu finałowi, ale… wtrąciła się jej siostra — Kinga. Starsza, głośna, problemowa. Jej przeciwieństwo. Opryskliwa, impulsywna, często przesadzająca z alkoholem, nie raz urządzała sceny u nas w pracy, przychodząc do siostry z żądaniem „pożyczenia kilku złotych do wypłaty”.
Kinga nigdy nie krępowała się prosić. Ale nie o chleb — tylko o wódkę, wino, coś mocniejszego. Jak to się mówi, „znamy ją” i u nas, i w pobliskim monopolowym. Piotr wiedział o istnieniu Kingi, widział, jak wpadała do ich mieszkania, jak urządzała awantury, więc trzymał się od niej z daleka. Unikał spotkań, nie zapraszał choćby na rodzinne uroczystości. Joanna go rozumiała — sama nie potrafiła sobie poradzić z Kingą, ta zawsze żyła po swojemu, niszcząc wszystko wokół.
Mimo to Piotr zdecydował się — złożył oświadczyny, kupili obrączki, wybrali restaurację, ustalili datę. Został tydzień do ceremonii, gdy stało się coś, co zmieniło wszystko.
W ten pechowy piątek Joanna zaprosiła Piotra do rodziców — na kolację, by lepiej się poznali. Wieczór zaczynał się spokojnie. Kinga, niespodziewanie trzeźwa, siedziała cicho. Wszyscy byli zaskoczeni. Ale, jak się okazało, była to cisza przed burzą.
Gdy zegar zbliżał się do północy, a stół już pustoszał, Kinga nagle chwyciła kieliszek, nalała go po brzegi, wypiła jednym haustem i wybuchnęła płaczem. Najpierw cicho. A potem… eksplodowała.
— Wspominam mojego syna… Gdzie on teraz jest? Jak tam się ma?… Przecież go oddałam… w szpitalu podpisałam te papiery…
W pokoju zawisła lodowata cisza. Joanna zbladła. Matka próbowała wyprowadzić Kingę do kuchni, ale ta już nie potrafiła się zatrzymać:
— Urodziłam… zdrowego chłopczyka… A potem… potem się wystraszyłam. Sama, bez grosza, bez ojca dziecka… Podpisałam. Zrezygnowałam. Wybaczcie mi…
Piotr siedział jak skamieniały. Spoglądał na Joannę, potem na Kingę, znów na Joannę — jakby próbował zrozumieć, czy wiedziała. Joanna tylko skinęła głową. Wiedziała. Ale milczała. Nigdy nie wspomniała.
Następnego dnia Piotr zniknął. Nie przyszedł do pracy, nie odbierał telefonów. A dwa dni później rozesłał wiadomości gościom i odwołał ślub. Joannie powiedział krótko:
— Nie jestem gotowy żyć w rodzinie, w której dziecko wymazuje się jak zbędny akapit. Wybacz.
Joanna od tamtej pory jakby się rozpłynęła. Przychodzi do pracy — blada, bez makijażu, z pustym wzrokiem. Nikomu niczego nie tłumaczy. Zamknięta w sobie. Chodzi jak cień. A biuro wrze: jedni mówią — Piotr słaby, uciekł, choćby nie próbując zrozumieć. Inni — iż Joanna powinna była wszystko wyjawić wcześniej. Że prawda, choćby gorzka, musi zostać wypowiedziana, jeżeli chce się z kimś związać na całe życie.
Sama do dziś nie wiem, po której jestem stronie. Kinga rzeczywiście wszystko zniszczyła, ale czy tylko ona jest winna? Dziecko urodziła — i porzuciła. Rodzina wiedziała. Milczała. Nikt nie spróbował uratować tego małego życia, nikt nie wziął odpowiedzialności.
A Piotr… może po prostu przestraszył się, iż kiedyś Joanna też coś przemilczy. Że w tej rodzinie można ukrywać ważne sprawy — aż rozsadzą czyjeś życie.
I teraz, w tym samym pokoju, gdzie niedawno dyskutowano o sukniach, obrączkach i weselnym torcie — wisi dusząca cisza. A Joanna… wciąż cicho siada przy komputerze, nie patrzy w oczy, nie uśmiecha się. Tylko raz usłyszałam, jak szepnęła do słuchawki:
— Nie, mamo, on nie wróci. I nie mam mu tego za złe. Tylko… bardzo boli.