Ślady atramentu na starych listach

twojacena.pl 2 dni temu

Ślady atramentu na starych listach

List przyszedł w zwykłej szarej kopercie, bez adresu zwrotnego. Pismo było obce — nierówne, pochyłe, jakby piszący dawno nie trzymał pióra w dłoni. Ale w tych kanciastych liniach było coś dziwnie znajomego, jakby każda litera znała ją po imieniu. Na stemplu data: trzy tygodnie temu. Wanda od razu wiedziała — od kogo. Serce ścisnęło się i zabiło nierówno, jakby spóźniło się o lata, o całe życie.

Nie widziała Krzysztofa od szesnastu lat. Od tej pechowej jesieni, kiedy po prostu zamknął za sobą drzwi i wyszedł, nie zabierając ani kurtki, ani szczoteczki do zębów, ani choćby zdjęcia z plaży, gdzie oboje byli szczęśliwi. Zostawił wszystko: kubek z niedopitą kawą, maszynkę do golenia na umywalce i ciszę — tę najgorszą z jego rzeczy. Tą ciszą dzwoniły ściany mieszkania, wsiąkła w poduszki, w zasłony, w przestrzeń między dniami. Milczenie stało się jego ostatnim słowem i to właśnie ono bolało najdłużej.

List leżał na kuchennym stole prawie godzinę. Wanda chodziła w kółko, udawała, iż jest zajęta — myła kubek, przecierała kuchenkę, podnosiła gazetę, nie czytając. Ale w końcu wzięła nóż do chleba i delikatnie rozcięła kopertę. Papier w środku był gruby, lekko szorstki, z rozmazanymi plamami atramentu — jakby ręka drżała, albo pisał w pośpiechu, na kolanie. Przeciągnęła palcami po linijkach, jakby chciała poczuć nie litery, ale oddech tego, kto je napisał.

„Wandziu. Nie wiem, jak się masz. I czy w ogóle żyjesz. Ten list to nie próba odzyskania czegokolwiek. Wiem, iż nie można. I myślę, iż nie chcesz. Po prostu chciałem powiedzieć — pamiętałem. Nie zawsze, ale częściej, niż sam sobie przyznawałem. Głupie, co?”

Wanda przeczytała słowa na głos, ledwo poruszając ustami. Pokój zamilkł. choćby stare zegary na ścianie, zdawało się, przestały tykać. Powietrze zgęstniało, jak przed burzą. Jakby czas wstrzymał oddech.

Usiadła. Pachniało zapiekanką z wczoraj, lekko przypalonymi ziemniakami. W pamięci pojawiły się obrazy: jak się śmiał, jak zrywał jabłka z drzewa w ogrodzie, jak kiedyś przyniósł jej starą maszynę do pisania: „Pisz, twoje słowa powinny być słyszane!” Wtedy się wściekła — nie miała głowy do pisania. A teraz — zostały tylko te listy.

List był krótki. Pod nim — adres. Małe miasteczko pod Łodzią. Był tam. Albo chciał, żeby myślała, iż tam jest. Ten adres nie był celem — był wyznaniem: „wciąż o tobie myślę”.

Następnego ranka wsiadła w autobus dalekobieżny.

Nie dlatego, iż tęskniła. Nie dlatego, iż wybaczyła. Ale dlatego, iż nie mogła zostawić tego listu na stole jak rany, której nie odważyła się opatrzyć. Bo łatwiej dojechać w jedno miejsce, niż całe życie bać się wyjść za próg. Bo czasem łatwiej zaryzykować, niż wiecznie zastanawiać się, „co by było, gdyby”.

Autobus podskakiwał na wybojach, za oknem mijały ośnieżone wioski, szare płoty, pochylone domy. Na każdym zakręcie wydawało jej się, iż widzi znajomą sylwetkę. Nie słuchała muzyki, nie otwierała książki — tylko patrzyła przed siebie, jakby czekała, iż za następnym pagórkiem będzie odpowiedź.

Dom okazał się stary, drewniany. Brama skrzypiała jak w filmach. Numer ledwo było widać. Stała przed wejściem minutę, może dwie. Oddychała ciężko. A potem pchnęła furtkę.

Drzwi otworzył on. Przygarbiony, z laską w ręce. Włosy posiwiały, wzrok zmęczony, ale ciepły. I w tym spojrzeniu było wszystko: tęsknota, wina, cisza szesnastu lat.

— Wandzia?

Skinęła głową.

— Wejdź.

Nie rzucili się sobie w ramiona. Nie płakali. Nie oskarżali. Po prostu usiedli przy stole. Czajnik zagotowywał się na starej kuchence. W kuchni pachniało miętą i starym papierem.

Długo milczeli. Ale to milczenie nie było ciężkie. Było jak most — od niej do niego.

— Myślałeś, iż nie przyjadę? — zapytała w końcu.

Nie odpowiedział od razu. Wzruszył ramionami.

— Myślałem, iż zapomnisz. Albo nauczysz się żyć beze mnie. Zawsze byłaś silniejsza.

— Stałam się inna — powiedziała. — Nie silniejsza. Po prostu cichsza.

Potem spojrzała na jego dłonie. Na stole, obok kubka, leżał skrawek papieru z rozmazaną plamą atramentu. Dokładnie taką samą, jak w liście.

— Nikomu więcej nie pisałeś, prawda? — zapytała.

Powoli pokręcił głową.

— Tylko tobie. choćby jeżeli nie słałem. Wszystko — tobie.

— Nie wybaczyłam — powiedziała. — Ale przyjechałam. Może to wystarczy.

Skinął głową. A potem, jakby z przyzwyczajenia, wyciągnął starą maszynę do pisania. Tę samą. Od razu ją rozpoznała — zadrapanie na boku, wytarta klawisz „Z”.

— Wciąż działa — powiedział. — Czasem coś napiszę. Listy, których nie wysyłam. Jakbym rozmawiał, tylko bez odpowiedzi.

Wanda spojrzała przez okno. Za szybą cicho padał śnieg. Lekki, bezszelestny. Czysty — jak pierwsza kartka papieru.

— No to może… dzisiaj coś napiszemy razem?

Spojrzał na nią. Jego oczy zrobiły się jaśniejsze. Nie odpowiedział. Tylko lekko się uśmiechnął.

I to, naprawdę, wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału