Zofia wstała o świcie, przyrządziła śniadanie, spakowała mężowi jedzenie na wynos i dopiero potem poszła go obudzić.
— Zosiu, po co aż tyle? Wrócę przecież jutro — powiedział mąż, widząc wypchaną torbę.
— Dwa dni trzeba coś jeść. Nie będziesz miał czasu tam gotować, odgrzejesz i zjesz. Nie marudź. Poza jedzeniem są jeszcze ciepłe ciuchy. Noce już chłodne. Pij herbatę, póki gorąca — machnęła ręką Zofia.
Mąż zjadł solidne śniadanie, ubrał się, wziął torbę.
— Jadę, a ty się połóż, prześpij się — rzekł, wychodząc z mieszkania.
Zofia zamknęła za nim drzwi, wróciła do kuchni i wyjrzała przez okno. Wiedziała, iż na środku podwórka Tomek się odwróci i pomacha jej. Mąż rzeczywiście przystanął i, spojrzawszy na dom, uniósł dłoń. Pomachała w odpowiedzi. Zofia uśmiechnęła się w duchu: „Jak młodzi małżonkowie”. Na sercu zrobiło się ciepło i przyjemnie.
Odkąd przeszła na emeryturę, zawsze tak żegnała męża przed wyjściem do pracy lub na działkę. Żyli razem dwadzieścia sześć lat. kilka jak na ich wiek. Każde z nich miało za sobą wcześniejsze związki.
Zofia nie lubiła zostawać sama. Pojechałaby z mężem na działkę, ale obiecała córce, iż dziś posiedzi z wnuczkiem. Westchnęła. Spać się nie chciało. Ale co robić? Za wcześnie na sprzątanie. Nie włączysz przecież odkurzacza o szóstej rano. W blokach słychać każde chrząknięcie. W weekend ludzie lubią pospać.
Nie mając lepszego pomysłu, Zofia położyła się na łóżku prosto w szlafroku. Leżąc, myślała o wszystkim i niczym, niepostrzeżenie zasnęła.
Nawet się jej przyśniło. U babci na wsi była kiedyś suka Berta, duża i kudłata. We śnie podbiegła do Zofii, merdając radośnie ogonem. „Berto, skąd ty się wzięłaś?” — spytała Zofia i wyciągnęła rękę, by pogłaskać psa. Ale Berta nagle warknęła, pokazując kły. Zofia cofnęła dłoń, nie rozumiejąc, czemu pies nie dał się dotknąć…
Drgnęła i otworzyła oczy. W pokoju pusto, żadnej Berty nie było i być nie mogło. Suka zdechła ze starości, gdy Zofia miała czternaście lat. Spojrzała na zegarek — spała może z dziesięć minut. Znowu przymknęła powieki. „Zmarli śnią się do niepogody, a psy do krewnych” — pomyślała, gdy zadzwonił domofon. Kto to tak wcześnie?
Zofia usiadła, opuściła nogi z łóżka, włożyła kapcie i poszła do przedpokoju. Dzwonek rozległ się ponownie, poganiając ją.
— No idę już, idę — burknęła i otworzyła drzwi.
Ujrzawszy w progu gościa, omal nie zatrzasnęła drzwi przed nosem tej, której najmniej chciała zobaczyć. Mówią, iż pierwsza myśl jest najtrafniejsza. Później żałowała, iż nie zrobiła tego od razu. W drzwiach stała jej młodsza siostra. Serce zabiło jak ptak złapany w sidła.
— Cześć, siostrzyczko! — powiedziała Krystyna, kładąc nacisk na ostatnim słowie, i uśmiechnęła się szeroko.
Duże zęby siostry wysunęły się do przodu. Gdy się uśmiechała, widać było różowe dziąsła. „A mówią, iż proroczych snów nie ma” — pomyślała Zofia, przypominając sobie warknięcie Berty. Myśl była nieprzyjemna. Wizyta siostry po latach rozłąki nie wróżyła nic dobrego.
Miały różnych ojców i dziesięć lat różnicy. Ojciec Zofii zginął w wypadku, trzy lata później matka wyszła ponownie za mąż i urodziła Krystynę. Siostry nie były do siebie podobne ani wyglądem, ani charakterem. Zofia krągła, niska, o delikatnych rysach i łagodnym usposobieniu. Krystyna wysoka, chuda, z podłużną twarzą i wystającymi przednimi zębami.
— Co, tak będziesz stać w progu? Nie zaprosisz do środka? — spytała Krystyna.
Zofia wciąż miała szansę zatrzasnąć drzwi. Ale to przecież siostra, choć nieproszona i niechciana.
— Wejdź — odparła, otwierając szerzej.
Krystyna weszła, zrzuciła buty na dość wysokich obcasach, poprawiła przed lustrem fryzurę i odwróciła się do Zofii.
— Nie spodziewałaś się? A ja tu jestem. — Krystyna sięgnęła po kapcie Tomka, ale Zofia wyjęła z szafki gościnne klapki. Były za małe, ale innych nie miała.
— No, pokaż, jak żyjesz — Krystyna przeszła do pokoju, rozglądając się uważnie i notując każdy szczegół.
— Ale masz pałac! I meble zagraniczne, i remont… — Krystyna spojrzała na Zofię.
Na ułamek sekundy Zofia dostrzegła w oczach siostry zazdrość i złość. Ale w następnej chwili Krystyna znów się uśmiechała, odsłaniając duże zęby. Zofii znowu przypomniał się sen.
— No proszę, dobrze wyszłaś za mąż. A gdzie twój mąż?
— Na działce — niechętnie odparła Zofia.
— I działkę macie? No jesteście burżuje — przeciągnęła Krystyna tonem, który mówił: „No, no, zobaczymy”.
— Po co przyjechałaś? — spytała Zofia, tracąc cierpliwość.
— Stęskniłam się. Przecież poza sobą nie mamy nikogo. Jesteśmy tylko my — odparła Krystyna, nie odwracając się i przyglądając zdjęciu córki z wnukiem. — A to kto? Twoja córka?
Zofia nie odpowiedziała.
— A ja jestem sama. Z Jarkiem gwałtownie się rozstaliśmy. Po nim jeszcze dwa razy wychodziłam za mąż. I powiem ci, tamci dwaj nie różnili się od pierwszego. Nie warto było ich zmieniać — zwierzyła się Krystyna.
— A tamtych też komuś odebrałaś? — warknęła Zofia, nie mogąc się powstrzymać.
— Ależ się zmieniłaś, jędzowata jesteś. Kto przeszłości dotyka, ten oka nie ma. — Krystyna znów się uśmiechnęła, pokazując nierówne zęby. — Nie przyjechałam się kłócić.
— To po co? Postanowiłaś na starość odwiedzić siostrę, a przy okazji znów spróbować mi wszystko odebrać? — spytała Zofia, puszczając emocje na luz.
— Ale z ciebie złośnica. Ile lat maZofia długo stała nad grobem siostry, a łzy płynęły same, bo zrozumiała, iż największym strachem Krystyny było umrzeć w samotności, tak jak żyła.