Serce odprawione modlitwą: szczęście na przekór wszystkiemu

polregion.pl 3 dni temu

**Wybłagane serca: szczęście mimo wszystko**

Siostry Anny wcześnie wyszły za mąż, rozjechały się po różnych miastach, doczekały się dzieci. Ich domy wypełniały się śmiechem, a Anna została sama w rodzinnym domu w Kłobucku. Lata mijały, a wiara, iż znajdzie miłość, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Komu by się taka przydała, jeszcze na wsi?” Ale Anna nie poddawała się. Prowadziła gospodarstwo, trzymała kury, kozy, uprawiała ogródek. Zbierała plony i wysyłała siostrom, by ich dzieci jadły świeże warzywa. Jej chleb na zakwasie był legendą – goście prosili, by upiekła, a ona nigdy nie odmawiała.

Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali latem. Ich głośne śmiechy ożywiały dom, ale gdy odjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głuchsza. Anna nie traciła nadziei, choć w głębi duszy szykowała się na samotną starość.

Ale los miał inne plany.

Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy – budowali drewutnię. Anna też miała coś do zrobienia: dach stodoły wymagał naprawy, komin w łaźni trzeba było wymienić, i drobnych prac się nazbierało. Na wsi bez męskiej ręki ciężko, choć Anna radziła sobie z siekierą i młotkiem. Jeden z robotników, Wojtek, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bez dzieci, o zmęczonych, ale dobrych oczach.

Na początku tylko rozmawiali: o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko jest samemu. Potem zaczął zaglądać częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu obiady. Z przyjaźni zrodziło się coś więcej. W wieku czterdziestu lat Anna wyszła za mąż. Ślub był skromny, ale jej oczy błyszczały tak, iż nikt nie śmiałby nazwać jej brzydką. Wojtek, starszy o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.

W wieku czterdziestu dwóch Anna urodziła Kacpra. Wojtek miał wtedy czterdzieści pięć lat, ale nie było w nim zmęczenia – tylko szczęście. Trzy lata później przyszła na świat Zosia. Dzieci były ich wybłaganą nagrodą, ich światłem. Wbrew drwinom i przewidywaniom radzili sobie doskonale. Wszystko, co związane z dziećmi, przynosiło radość: pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.

— Zmęczona, kochanie? — pytał Wojtek każdego wieczoru, obejmując Annę.
— Trochę — śmiała się, a jej twarz rozjaśniała się ciepłem.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Kacper dorósł, ożenił się, Zosia studiowała w Krakowie. Anna i Wojtek czekali na wnuki. Wojtek, złota rączka, zbudował już na podwórku plac zabaw – huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niepozorna. Jak można źle o sobie myśleć, gdy ktoś tuli cię z taką miłością, nazywając „kochaniem”?

Ale czasem, w wieczornej ciszy, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, pełne politowania spojrzenia, ciche osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie skamieniało. Wiedziała, iż jej szczęście to nie przypadek, ale dar wyproszony latami czekania.

Anna patrzyła na Wojtka, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy napływały do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy już prawie przestała wierzyć…

**Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem najcenniejsze rzeczy przychodzą wtedy, gdy przestajemy ich rozpaczliwie szukać. Trzeba tylko umieć czekać.**

Idź do oryginalnego materiału