Sera cioci Bożeny
Nikt dokładnie nie pamiętał, skąd wzięła się ciocia Bożena — przyjaciółka mamy. Wydawało mi się, iż istniała od zawsze, jak ciemność, karaluchy i Krzysztof Kwieciński. Tata uważał ją za agentkę tajnego rządu, wtyczkę wbudowaną w społeczeństwo dla eksperymentów społecznych. Dziadzio był przekonany, iż ciocia Bożena to piąty jeździec Apokalipsy, wyrzucony z ekipy za zbytnią gorliwość. choćby mama nie potrafiła wyjaśnić, skąd się znały. Ciocia Bożena była jak tajemniczy klucz na wiązce: nie wiadomo, do czego służy, ale wyrzucić go szkoda.
Ciocia Bożena nie miała ani męża, ani dzieci, za to miała nadmiar wolnego czasu. Takie kobiety są groźniejsze niż epidemia. Zalejesz jej nogi betonem, wrzucisz na dno morza — a i tam rozpęta burzliwą działalność, aż cała podwodna fauna wyrośnie sobie nogi, by uciec na ląd.
Gdy chodzi o zmysł handlowy, ciocia Bożena miała komercyjną zatorowość. Co rok skazywała nas na nowy projekt, a przed tym nie dało się uciec choćby za granicę. Miała paszport, wizę wielokrotną, mówiła płynnie w trzech językach, ale w żadnym nie rozumiała słowa „nie”.
Kiedyś sprzedawała kubańską kosmetykę, od której mamie wyrosły jedwabiste wąsy i rozwinęło się uzależnienie. Potem robiła męską bieliznę z syntetycznej merynosowej wełny — tu cierpiał już tata. Obiecywała mu „męską moc” i domagała się opinii po miesiącu noszenia. Tata dał ją po trzech dniach. Podobno tego wieczoru zadzwonił do niego Smolik i poprosił o autograf.
Dziadkowi też się dostało. Ciocia Bożena sprzedawała mu suplementy na „oczyszczenie jelit i regulację ciśnienia”. Dziadek potem tydzień pojawiał się w wiadomościach, a miesiąc w prognozie pogody — wystarczyło, iż wyszedł na dwór.
Pomysłów miała mnóstwo: mydło z wyciągiem z barszczu Sosnowskiego, zdrowe słodycze z kolendry i ostrożnia, wyroby z węgorza. Potrafiła godzinami opowiadać o zaletach swoich produktów, aż człowiek nie zaczął się cofać w ewolucji i stawał na cztery łapy. Gdy wiara w Boga, naukę i zdrowy rozsądek słabła, bizneswoman oferowała rabat. I ofiara się poddawała. Nam, jako „bliskim przyjaciołom”, „poszczęściło” się najbardziej: dostawaliśmy darmowe próbki.
Miesiąc temu ciocia Bożena zaczęła robić domowy ser i przynosić go w każdym możliwym stanie skupienia. Zapachu nie dało się opisać słowami. Nasze mieszkanie pewnie przez dekadę będzie niezdolne do sprzedaży ani wynajmu — podobnie jak cała klatka. Tylko dziadek się ucieszył: nikt już nie kazał mu prać skarpet, a choćby chwalono go za zasadniczość.
Ser był dziwny. Łamał zęby w tarce, wybuchał w mikrofalówce i całkowicie znikał w piekarniku. Czasem mieliśmy wrażenie, iż atakował inne produkty w lodówce i przemieniał je w swoje kopie.
Pewnego dnia dodałem go do makaronu i polałem keczupem. Efektem był wzbogacony uran, i teraz naszej rodzinie zakazano wyjazdów za granicę na siedem lat.
Mama prosiła o cierpliwość. Ciocia Bożena zapewniała, iż pierwsze koty za płoty, a następna partia będzie „bomba”. Usłyszawszy to, dziadek tydzień chodził z młotkiem i groził, iż wykreśli nas z testamentu, jeżeli choć okruch sera trafi na jego talerz. Tacie było trudniej — kochał mamę nad życie (sam sobie winien), więc wyboru nie miał.
A co do mnie, ciocia Bożena oznajmiła, iż we współczesnych dzieciach jest cała tablica Mendelejewa i mogę jeść czekoladki razem z opakowaniem. A zamiast krwi mam olej palmowy. Jej produkt za to był stuprocentowo naturalny — przekonywała mamę, a o dziadkowym liczniku Geigera, który wariował, mówiła: „On mi nie autorytet!”.
I wtedy stało się coś dziwnego. Ser okazał się całkiem niezły. Owszem, wypiliśmy po litrze węgla aktywowanego przed degustacją i solidnie zabezpieczyliśmy się na wypadek nagłej ewakuacji. Ale ze smakiem nic nie dało się zrobić — a ku naszemu zaskoczeniu, nie było to potrzebne. Ser był delikatny, maślany, z subtelną nutą przypraw i łagodnym orzechowym posmakiem. Mama zrobiła kanapki, tata dodał go do sałatki, a choćby dziadek, zwabiony zapachem z kuchni, nie pogardził kilkoma kawałkami.
Wyglądało na to, iż ciocia Bożena zwyciężyła. Po raz pierwszy jej słowa nie rozmijały się z rzeczywistością, a projekt zdobył społeczne uznanie. Prawda wyszła na jaw tylko przed mamą: ser robił nie ona, a jej nowy mąż — szef kuchni, którego ciocia Bożena niemal uśmierciła na pierwszej randce, podając mu „serową zupę”. Mężczyzna trzy dni spędził pod kroplówką, a ocknąwszy się, oznajmił, iż doznał oświecenia. Między życiem a śmiercią zrozumiał swoje powołanie: ratować ludzkość przed pomysłami cioci Bożeny. jeżeli coś jej „strzeli do głowy”, on sam to zrealizuje, a ona będzie zbierać laury. choćby się z nią ożenił — pewnie z poczucia obowiązku wobec planety.
Od tamtej pory uważnie śledzimy ich relację. I gorąco modlimy się, aby tej parze wiodło się jak najlepiej.
Morał? choćby najdziwniejsze eksperymenty mogą przynieść niespodziewane owoce — o ile ktoś mądrzejszy stoi za plecami marzyciela.