Ser cioci Ewy
Nikt nie pamięta, skąd adekwatnie wzięła się ciocia Ewa — przyjaciółka mamy. Wydawało mi się, iż istniała od zawsze, jak ciemność, karaluchy i Krzysztof Krawczyk. Tata uważał, iż była agentem rządu cieni, wkręconym w społeczeństwo dla jakichś eksperymentów. Dziadek zaś był przekonany, iż ciocia Ewa to piąty jeździec Apokalipsy, wyrzucony z ekipy za zbytnią gorliwość. choćby mama nie potrafiła dokładnie wyjaśnić, skąd się znają. Ciocia Ewa była jak ten dziwny klucz na wiązce — nie wiadomo, do czego służy, ale szkoda wyrzucić.
Nie miała męża ani dzieci, za to miała mnóstwo wolnego czasu. Takie kobiety są groźniejsze niż epidemia. Zalejesz jej nogi betonem, wrzucisz na dno oceanu, a i tam rozpęta taką działalność, iż całe podwodne życie wyrośnie sobie nogi i ucieknie na ląd.
Jeśli chodzi o żyłkę do interesów, to ciocia Ewa miała żyłkową zakrzepicę. Co roku fundowała nam nowy projekt, przed którym nie dało się uciec choćby za granicę. Miała paszport, wielokrotną wizę, mówiła płynnie w trzech językach, ale w żadnym z nich nie rozumiała słowa „nie”.
Kiedyś sprzedawała kubańską kosmetykę, od której mamie urosły jedwabiste wąsy i rozwinęło się uzależnienie. Potem robiła męską bieliznę z syntetycznej merynosowej wełny — tu już cierpiał tata. Obiecywała mu „męską siłę” i żądała recenzji po miesiącu noszenia. Tata dał feedback po trzech dniach. Podobno tego wieczora dzwonił do niego Tomasz Karolak i prosił o autograf.
Dziadek też miał swój udział. Ciocia Ewa wciskała mu suplementy na „oczyszczenie jelit i regulację ciśnienia”. Dziadek potem przez tydzień pojawiał się w wiadomościach, a przez miesiąc w prognozie pogody, wystarczyło, iż wyszedł na dwór.
Pomysłów miała mnóstwo: mydło z wyciągiem z barszczu Sosnowskiego, zdrowe słodycze z kolendry i ostu, wyroby z węgorza. Potrafiła godzinami rozprawiać o zaletach swoich produktów, aż słuchacz zaczynał się cofać w rozwoju i stawał na czworakach. Gdy wiara w Boga, naukę i zdrowy rozsądek ostatecznie gasła, bizneswoman proponowała rabat. I ofiara się poddawała. Nam, jako „najbliższym przyjaciołom”, „poszczęściło się” jeszcze bardziej — dostawaliśmy darmowe próbki.
Miesiąc temu ciocia Ewa zaczęła robić domowy ser i przynosić go nam we wszystkich możliwych stanach skupienia. Zapachu nie da się opisać słowami. Sądzę, iż nasze mieszkanie przez dekadę nie nadaje się ani na sprzedaż, ani na wynajem — podobnie jak cała klatka schodowa. Tylko dziadek się ucieszył — już nie musiał prać skarpet, a choćby chwalono go za stanowczość.
Ser był dziwny. Rozwalał tarki, eksplodował w mikrofalówce i znikał w piekarniku. Czasem mieliśmy wrażenie, iż atakował inne produkty w lodówce i przemieniał je w swoje kopie.
Raz spróbowałem dodać go do makaronu i polać ketchupem. Na efekty nie trzeba było długo czekać — powstał wzbogacony uran, i teraz naszej rodzinie zakazano wyjazdów za granicę na siedem lat.
Mama prosiła o cierpliwość. Ciocia Ewa zapewniała, iż pierwsze koty za płoty, a następna partia będzie „bomba”. Usłyszawszy to, dziadek tydzień chodził z młotkiem i groził, iż wykreśli nas z testamentu, jeżeli choć okruch sera trafi na jego talerz. Tacie było trudniej — kochał mamę bardziej niż życie (sam sobie winien), więc wyboru nie miał.
A jeżeli chodzi o mnie, ciocia Ewa oznajmiła, iż dzisiejsza młodzież ma całą tablicę Mendelejewa w sobie, więc mogę jeść czekoladki razem z opakowaniem. A zamiast krwi mam olej palmowy. Ale jej produkt? Czysta natura! — przekonywała mamę, a o dziadkowym liczniku Geigera, który wariował, mówiła: „To żaden autorytet!”.
Aż tu nagle — stało się coś niespodziewanego. Ser okazał się… wcale niezły. Owszem, wypiliśmy po litrze węgla aktywnego przed degustacją i zabezpieczyliśmy wszystkie wyjścia ewakuacyjne na wypadek nagłej katastrofy. Ale ze smakiem nie dało się nic zrobić, a — ku naszemu zaskoczeniu — wcale nie trzeba było. Ser był delikatny, kremowy, z subtelną nutą przypraw i lekkim orzechowym posmakiem. Mama zrobiła kanapki, tata dodał go do sałatki, a choćby dziadek, zwabiony zapachem z kuchni, skusił się na parę plasterków.
Ciocia Ewa chyba zwyciężyła. Pierwszy raz w życiu jej słowa nie rozmijały się z rzeczywistością, a projekt zdobył społeczną akceptację. Prawda wyszła jednak tylko przed mamą — przyznała się, iż to nie ona robiła ser, tylko jej nowy mąż — kucharz z restauracji, którego ciocia Ewa o mało nie unicestwiła na pierwszej randce, karmiąc go „serową zupą”. Facet spędził trzy dni pod kroplówką, a gdy doszedł do siebie, oznajmił, iż doznał oświecenia. Między życiem a śmiercią zrozumiał swoje powołanie: ratować ludzkość przed pomysłami cioci Ewy. jeżeli wpadnie jej coś do głowy, on zrobi to sam, a jej pozwoli przypisywać sobie zasługi. choćby się z nią ożenił — pewnie z poczucia obowiązku wobec planety.
Od tamtej pory pilnie obserwujemy ich związek. I gorąco modlimy się, żeby tej parze dobrze się układało.