Sąsiad wiedział za dużo
— Wacława Stanisławowna! Wacława Stanisławowna, zaczekaj! — krzyczał sąsiad Marek Wojciechowski, wymachując rękami i niemal biegnąc za kobietą przed klatką. — Dokąd tak się spieszysz? Musimy porozmawiać!
— Nie mam czasu, Marku Wojciechowiczu, muszę odebrać wnuczkę z przedszkola. — Wacława próbowała go wyminąć, ale mężczyzna zablokował jej drogę.
— Wnuczka poczeka. To poważna sprawa, dotyczy twojego Kazimierza Janowicza. — Oczy sąsiada błyszczały dziwnym, niespokojnym blaskiem. — Wiesz, gdzie był twój mąż wczoraj?
Wacława zastygła. W piersi coś się boleśnie ścisnęło, ale starała się nie okazywać wzburzenia.
— Oczywiście, iż wiem. Na działce. Obkładał ziemniaki.
— Na działce? — Marek Wojciechowski uśmiechnął się kpiąco. — Ciekawe. A ja widziałem go o trzeciej po południu na Alei Solidarności. Pod apteką numer siedem. Z kobietą. Rozmawiali bardzo blisko.
Słowa uderzyły Wacławę jak obuchem. Kazimierz rzeczywiście wyjechał wcześnie rano, mówił, iż wróci na kolację. A wieczorem przyszedł zmęczony, brudny, narzekał na ból pleców od pracy w ogródku.
— Musiałeś się pomylić — szepnęła. — Mój mąż cały dzień spędził na działce.
— Pomyliłem? — Marek Wojciechowski sięgnął do kieszeni po telefon. — A oto i zdjęcie. Prawda, iż jakość słaba, robione z daleka, ale Kazimierza Janowicza widać wyraźnie.
Wacława nie chciała patrzeć na ekran, ale oczy same przyciągnęły zamazany obraz. Rzeczywiście, sylwetka przypominała męża. Ta sama przygarbiona postawa, ten sam sposób trzymania rąk w kieszeniach.
— Kim jest ta kobieta? — wyszeptała.
— Tego to ja nie wiem. Ale się dowiem. Mam znajomości, Wacławo Stanisławowno. Wszędzie siedzą moi ludzie. — Sąsiad schował telefon i spojrzał na nią ze współczuciem. — Nie martw się zbytnio. Facety to słabeusze, zawsze im coś w głowie świta. Może to nic poważnego.
Wacława odwróciła się i ruszyła w stronę klatki, czując, jak drżą jej nogi. Za plecami usłyszała zadowolony głos sąsiada:
— Jak tylko czegoś się dowiem, od razu ci powiem! Jesteśmy przecież sąsiadami, powinniśmy sobie pomagać!
W domu Wacława usiadła w kuchni i długo wpatrywała się w okno. Czterdzieści trzy lata małżeństwa. Czterdzieści trzy! Wychowali dwoje dzieci, opiekują się dwoma wnukami. Czyżby teraz, w ich wieku, takie głupstwa?
Kazimierz wrócił z pracy o zwykłej porze, pocałował żonę w policzek, jak zawsze, umył ręce i zasiadł do kolacji.
— Jak na działce? — niewinnie zapytała Wacława, obserwując męża.
— Normalnie. Ziemniaki obłożyłem, cebulę przeryłem. Zmęczony jestem, bolą mnie plecy. — Kazimierz wyprostował się, trzeszcząc kręgami. — Jutro znowu pojadę, trzeba plewić grządki.
— A do miasta nie wpadłeś? Może po maść na plecy?
Mąż spojrzał na nią zdziwiony.
— Po co do miasta? Wszystko miałem ze sobą. A co, coś potrzebujesz?
Wacława odwróciła się do kuchenki. Albo mąż kłamie z niezwykłą wprawą, albo Marek Wojciechowski naprawdę się pomylił. Ale zdjęcie…
— Kaziku, a widziałeś dziś Marka Wojciechowskiego?
— Naszego sąsiada? Tak, rano w windzie się mijali. Jakiś stał się dziwny, wypytywał, dokąd jadę, po co. Jakby śledczy. — Kazimierz zmarszczył brwi. — A co ci mówił?
— Nic ważnego. Tylko się przywitał.
Nocą Wacława nie spała. Przewracała się z boku na bok, wsłuchując się w oddech męża. Czterdzieści trzy lata spali obok siebie, a teraz nagle pojawiły się wątpliwości. Czy naprawdę może być inna kobieta? W ich wieku?
Rano Kazimierz jak zwykle wybrał się na działkę. Pocałował żonę, wziął termos z herbatą i torbę z jedzeniem.
— Wrócę wieczorem — powiedział. — Może kupię po drodze rybę, jeżeli trafią się dobre.
Wacława odprowadziła go do windy i wróciła do mieszkania. Nie minęło pół godziny, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Marek Wojciechowski stał na progu z tryumfującą miną.
— Wacławo Stanisławowno, mogę wejść? Mam nowe wiadomości.
— Proszę — westchnęła kobieta.
Sąsiad usiadł w kuchni, dumnie odkaszlnął.
— Więc tak, co do tej kobiety – wszystko wyjaśniłem. Nazywa się Eliza Bogumiłowna Nowak. Pracuje w przychodni numer trzy, jako pielęgniarka. Owdowiała trzy lata temu. Mieszka sama, dzieci w innym mieście. — Zrobił pauzę, rozkoszując się efektem. — Z twoim Kazimierzem Janowiczem zna się od pół roku. Poznali się w kolejce do lekarza.
— Skąd to wiesz? — cicho zapytała Wacława.
— A moja żona ma kuzynkę w rejestracji tej przychodni. Wie wszystko o wszystkich. Mówi, iż często ich widuje razem. Raz w stołówce siedzą, raz na ławce przed wejściem gawędzą. — Sąsiad pochylił się bliżej. — I jeszcze powiedziała, iż twój mąż co tydzień chodzi na wizyty. Do kardiologa. A ty o tym wiesz?
Wacława zbladła. Kazimierz nigdy nie narzekał na serce. Zawsze twierdził, iż zdrowy jak koń.
— Nie wiedziałam — przyznała.
— No widzisz! Ukrywa przed tobą. A po co ukrywać, jeżeli wszystko jest w porządku? — Marek Wojciechowski z zadowoleniem pokiwał głową. — Radzę ci go śledzić. Jutro, na przykład, pojedź za nim. Sprawdź, czy naprawdę jedzie na działkę.
— Nie będę szpiegować własnego męża! To takie… niegodne.
— Co tu niegodnego? Jesteś prawowitą żoną, masz prawo znać prawdę. — Sąsiad wstał. — Dobrze, twoja sprawa. Ja swój sąsiedzki obowiązek wypełniłem, ostrzegłem cię.
Po jego wyjściu Wacława usiadła przy kuchennym stole i rozpłakała się. Czterdzieści trzy lata ufała mężowi bezgranicznie. Nigdy choćby nie pomyślała, iż mógłby ją zdradzić. A teraz…
Wieczorem Kazimierz rzeczywiście przywiózłPo wielu burzliwych rozmowach i wspólnie przebytych trudach Wacława i Kazimierz odzyskali spokój, a Marek Wojciechowski na zawsze zaprzestał wtrącać się w cudze sprawy.