Dzisiaj wydarzyło się coś, co dało mi do myślenia.
— Halina Wojciechowska! Halina, chwileczkę! — Krzyczał sąsiad, Wojciech Nowak, machając rękami i niemal biegnąc za mną w stronę klatki schodowej. — Dokąd tak się śpieszycie? Musimy porozmawiać!
— Nie mam czasu, Wojciechu, muszę odebrać wnuczkę z przedszkola. — Próbowałam go wyminąć, ale zablokował mi drogę.
— Wnuczka poczeka. Sprawa ważna, dotyczy waszego męża, Janusza. — W oczach sąsiada błyszczało coś niepokojącego. — Wiecie, gdzie był wczoraj?
Zamarłam. W piersiach coś się ścisnęło, ale starałam się nie okazywać wzburzenia.
— Oczywiście, iż wiem. Na działce. Plewił marchew.
— Na działce? — Wojciech uśmiechnął się krzywo. — Ciekawe. A ja widziałem go koło trzeciej na ulicy Krakowskiej. Pod apteką “Pod Orłem”. Z jakąś kobietą. Rozmawiali bardzo… blisko.
Słowa uderzyły mnie jak pięścią w żołądek. Janusz rzeczywiście wyjechał wcześnie rano, mówił, iż wróci na kolację. Wieczorem wrócił zmęczony, brudny, narzekał na ból pleców od pracy w ogrodzie.
— Pomylił się pan — powiedziałam cicho. — Mój mąż cały dzień spędził na działce.
— Pomyliłem? — Wojciech wyciągnął telefon. — A oto i zdjęcie. Jakość średnia, robione z daleka, ale Janusza widać.
Nie chciałam patrzeć, ale oczy same pobiegły w stronę ekranu. Sylwetka rzeczywiście przypominała męża. Ta sama postawa, ten sam sposób trzymania rąk w kieszeniach.
— Kim jest ta kobieta? — szepnęłam.
— Tego jeszcze nie wiem. Ale się dowiem. Mam znajomości, Halina. Wszędzie znajomi. — Schował telefon i spojrzał na mnie z fałszywym współczuciem. — Nie martwcie się za bardzo. Faceci tacy są, słabi na punkcie kobiet. Może nic poważnego.
Odeszłam, czując, jak trzęsą mi się nogi. Za plecami usłyszałam zadowolony głos sąsiada:
— Jak tylko się czegoś dowiem, dam wam znać! Sąsiedzi powinni sobie pomagać!
W domu usiadłam w kuchni i długo patrzyłam przez okno. Czterdzieści trzy lata małżeństwa. Dwoje dzieci, dwoje wnuków. Czy naprawdę w naszym wieku takie głupstwa?
Janusz wrócił o zwykłej porze, pocałował mnie w policzek, umył ręce i zasiadł do kolacji.
— Jak na działce? — spytałam, obserwując go.
— Normalnie. Marchew, pietruszka. Zmęczony jestem, bolą mnie plecy. — Janusz przeciągnął się. — Jutro znów jadę, trzeba grabić.
— A do miasta nie wstępowałeś? Do apteki po maść?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Po co? Wszystko mam ze sobą. Chcieliście coś kupić?
Odwróciłam się do kuchenki. Albo kłamie perfekcyjnie, albo Wojciech się pomylił. Ale zdjęcie…
— Januszu, widziałeś dziś Wojciecha?
— Sąsiada? Tak, rano w windzie. Dziwny się zrobił, wypytuje, dokąd jadę, po co. Jak śledczy. — Zmarszczył brwi. — A co wam mówił?
— Nic szczególnego. Tylko się przywitał.
Nocą nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchiwałam się w oddech męża. Czterdzieści trzy lata razem, a teraz te wątpliwości.
Rano Janusz jak zwykle pojechał na działkę. Pocałował mnie, wziął termos i kanapki.
— Wrócę wieczorem — powiedział. — Może rybę kupię, jeżeli będzie świeża.
Po jego wyjściu nie minęła godzina, gdy zadzwonił dzwonek. Wojciech stał w progu z triumfującą miną.
— Halina, mogę wejść? Mam nowe informacje.
— Proszę — westchnęłam.
— Więc tak, o tej kobiecie już wszystko wiem. Nazywa się Barbara Kowalska. Pracuje w przychodni na Wiejskiej, pielęgniarka. Owdowiała trzy lata temu. Dzieci mieszkają za granicą. — Zrobił dramatyczną pauzę. — Znają się z Januszem od pół roku. Poznali się w kolejce do kardiologa.
— Skąd pan to wie? — spytałam cicho.
— Moja żona ma kuzynkę w rejestracji. Wie wszystko o wszystkich. Mówi, iż często ich widuje. Razem jedzą obiady, rozmawiają. — Nachylił się. — A wasz mąż chodzi do kardiologa co tydzień. Wiecie o tym?
Zbladłam. Janusz nigdy nie narzekał na serce. Zawsze mówił, iż zdrowy jak koń.
— Nie wiedziałam — przyznałam.
— No widzicie! Ukrywa przed wami. A po co, jeżeli wszystko jest w porządku? — Wojciech zadowolony pokiwał głową. — Radzę go śledzić. Jutro pojechać za nim. Sprawdzić, czy naprawdę jedzie na działkę.
— Nie będę śledzić własnego męża!
— A dlaczego nie? Jesteście żoną, macie prawo znać prawdę. — Wstał. — No, wasza sprawa. Ja swoje zrobiłem.
Po jego wyjściu rozpłakałam się. Czterdzieści trzy lat zaufania, a teraz…
Wieczorem Janusz przywiózł rybę — dorodne płocie. Opowiadał, jak brały, jaka była pogoda. Zwyczajny, swój. Czy naprawdę mógłby oszukiwać?
— Januszu — zaczęłam ostrożnie. — Byłeś ostatnio u lekarza?
Zamarł z nożem w ręku.
— Dlaczego pytasz?
— Tak, ot tak. Nie jesteśmy już młodzi, trzeba o zdrowie dbać.
— U mnie wszystko w porządku. Po co mi lekarze? — Wrócił do patroszenia ryby, ale zauważyłam napięcie w ramionach.
— jeżeli coś ci dolega, powiesz mi?
— Oczywiście. A co, ktoś coś mówił? — W jego oczach błysnęło zaniepokojenie.
— Nikt. Po prostu się martwię.
Nazajutrz Janusz pojechał na działkę. Ja wyszłam pół godziny później. Postanowiłam poznać prawdę.
Przychodnia na Wiejskiej. Usiadłam na ławce naprzeciwko, udając, iż czytam gazetę. CzJanusz wyszedł z przychodni uśmiechnięty, trzymając w ręku receptę, a gdy zobaczył mnie na ławce, podszedł i powiedział: “Najwyższy czas, żebyś poznała doktora Marka, który mnie leczy, bo okazało się, iż mam problemy z sercem, ale dzięki niemu i Barbarze już wszystko jest pod kontrolą”.