Pewnego lutowego poranka Halina stała przy oknie, wpatrując się w mokry asfalt prześwitujący przez resztki śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Jej wzrok przemknął po podwórku, po placu zabaw, gdzie niegdyś odprowadzała syna do wojska, córkę do szkoły. Teraz były to obce dzieci, obce rodziny, choćby obce życia.
— Chyba tak wygląda moja starość — szepnęła Halina. — Cicha, samotna, niezapowiedziana.
Ogromny stół w jadalni stał pusty. Ten sam, przy którym z Wojtkiem marzyli, iż w weekendy będą niańczyć wnuki, gotować barszcz, zbierać całą rodzinę. Ale Wojtek odszedł zbyt wcześnie. A wnuki… Owszem, były, ale mieszkały gdzie indziej.
Jadwiga, córka, dawno wyjechała za granicę. Tam czekały na nią perspektywy, praca, nowe życie. Matki nie zabrała ze sobą. Tomek, młodszy, mieszkał w mieście, ale po drugiej stronie — w eleganckiej dzielnicy. Przyjeżdżał. Czasem. Raz na miesiąc. W weekendy zabierał ją na kilka godzin — na herbatę, by pogadać z dziećmi. Miał bliźniaki — Olka i Bolka, którzy właśnie poszli do pierwszej klasy.
Serce Haliny bolało nie ze starości, a z pustki. Siegnęła po stary album. Zdjęcie ślubne: Wojtek młody, w białej koszuli, z gitarą w dłoniach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jak wszystko wtedy było inne — żywe, jasne, pełne.
Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnień. Portal społecznościowy. Wiadomość od Marysi, szkolnej przyjaciółki:
*”Halinko, witaj! Obchodzę jubileusz, zbieram naszą klasę. Przyjdź koniecznie!”*
Halina wahała się. Co miała powiedzieć? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu jubileusz. Wieczór. Okazja.
Siedmioro dawnych kolegów. Ciepło, wesoło. Maria, ta sama Marysia, biegała między kuchnią a salonem — zakąski, toasty, wspomnienia. Halina pomagała, uśmiechała się. Przypominali sobie wycieczki do lasu, ogniska, plecaki, szkolne wybryki. Nagle — dzwonek do drzwi.
— O, Andrzej! Przyszedł! — zawołała Maria i pobiegła otworzyć.
Do pokoju wszedł mężczyzna — postawny, z dostojną siwizną, wąsami, pewną siebie postawą. Przywitał się, rozdał uściski dłoni, a potem, uśmiechając się, zwrócił się do Haliny:
— Witaj, Halinko! Ile lat, ile zim!
Patrzyła zdezorientowana. Nie poznała. I dopiero po chwili olśnienie.
— To ty, Andrzejek! Przecież od pierwszej do piątej klasy siedzieliśmy w jednej ławce.
Halina roześmiała się. Przypomniała sobie. Mały, hałaśliwy urwis, obok którego ojciec prosił, by go nie sadzać. A potem… Siedzieli ramię w ramię przez pięć lat. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, interesujący, z jakąś wewnętrzną ciepłotą.
Gawędzili cały wieczór. Opowiedział, iż mieszkał w innym mieście, uczył, potem się rozwiódł — żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. On zaś wrócił w rodzinne strony. Stęsknił się.
Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Maria przebiegle zaproponowała:
— Halinko, zostań, pomóż mi pozmywać.
— Oj, nie. Pójdę już do domu. Blisko przecież.
— Ja cię odprowadzę — niespodziewanie powiedział Andrzej.
I poszli. Halina wzięła go pod ramię, szli przez lutowy wieczór, pod lekkimi płatkami śniegu, oświetlonymi przez latarnie.
— Zima w tym roku łagodna — zauważył.
— Tak, rzeczywiście — odparła, uśmiechając się.
— Myślałem, iż będzie zimno. A tu ciepło. Wiesz dlaczego?
— Dlaczego?
— Bo jesteś obok.
Dotarli do jej domu. Stali pod klatką, gadali, śmiali się. Było tak lekko, tak niezwykle jasno w sercu. Jak za młodych lat.
Gdy weszła do mieszkania, telefon znów zapiHalina patrzyła na wiadomość od Andrzeja i poczuła, iż w jej życiu znów pojawiło się ciepło.