Samotność nie zna harmonogramu

twojacena.pl 8 godzin temu

Luty. Poranek. Halina stała przy oknie, wpatrując się w mokry asfalt przebijający spod resztek śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza niosła ze sobą coś przygniatającego. Jej wzrok powędrował po podwórku, po placu zabaw, gdzie kiedyś odprowadzała syna do wojska, córkę do szkoły. Teraz były to obce dzieci, obce rodziny, choćby obce życia.

— Chyba to już moja starość — szepnęła Halina. — Cicha, samotna, niespodziewana.

Ogromny stół w jadalni stał pusty. Ten sam, przy którym z Marcinem marzyli, by spędzać weekendy, niańcząc wnuki, gotując barszcz, gromadząc rodzinę. Ale Marcin odszedł zbyt wcześnie. A wnuki… Owszem, były, tylko gdzieś daleko.

Ewa, córka, dawno wyjechała za granicę. Miała tam perspektywy, pracę, nowe życie. Matki nie zabrała. Paweł, młodszy, mieszkał w mieście, ale na drugim jego końcu — w ekskluzywnej dzielnicy. Przyjeżdżał. Czasami. Raz w miesiącu. W weekendy zabierał ją na herbatę, by pogadać z dzieciakami. Miał bliźniaki — Kacpra i Olka, którzy właśnie poszli do pierwszej klasy.

Serce Haliny bolało nie od starości, ale od pustki. Siegnęła po stary album. Zdjęcie ślubne: Marcin — młody, w białej koszuli, z gitarą w rękach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jak wszystko wtedy było inne — pełne życia, kolorów, intensywne.

Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnięć. Facebook. Wiadomość od Marysi, szkolnej przyjaciółki:

„Halina, cześć! Obchodzę jubileusz, zbieramy całą klasę. Przyjdź koniecznie!”

Halina wahała się. Co miała opowiadać? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu jubileusz. Wieczór. Pretekst.

Siedmiu dawnych kolegów. Ciepło, wesoło. Maria, ta sama Marysia, biegała między kuchnią a salonem — zakąski, toasty, wspomnienia. Halina pomagała, uśmiechała się. Przypominali sobie wycieczki do lasu, ogniska, plecaki, szkolne wybryki. Nagle — dzwonek do drzwi.

— O, Andrzej! Przyszedł! — krzyknęła Maria i pobiegła otworzyć.

Do pokoju wszedł mężczyzna — postawny, z siwizną przy skroniach, wąsami, pewną postawą. Przywitał się, uścisnął dłonie mężczyznom, a potem, uśmiechając się, zwrócił się do Haliny:

— Cześć, Haluś! Ile lat, ile zim!

Patrzyła zdezorientowana. Nie poznała. Dopiero po chwili — olśnienie.

— To ty, Andrzej! Przecież my od pierwszej do piątej siedzieliśmy w jednej ławce!

Halina roześmiała się. Przypomniała sobie. Mały, rozbrykany urwis, obok którego ojciec prosił, by nie sadzać. A tak wyszło — pięć lat ramię w ramię. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, interesujący, z jakąś wewnętrzną dobrocią.

Gadali cały wieczór. Opowiadał, iż mieszkał w innym mieście, uczył, potem się rozwiódł — żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. A on — wrócił. Stęsknił się.

Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Marysia podsunęła chytre rozwiązanie:

— Haluś, zostań, pomożesz mi pozmywać.

— Oj, nie. Pójdę do domu. Niedaleko.

— Ja cię odprowadzę — nagle zaproponował Andrzej.

I wyszli. Halina wzięła go pod rękę, szli przez lutowy wieczór, pod lekkim śniegiem oświetlonym światłem latarni.

— Zima w tym roku łagodna — powiedział.

— Tak, rzeczywiście — odparła, uśmiechając się.

— Myślałem, iż tu zimno. A tu ciepło. Wiesz czemu?

— Czemu?

— Bo tu jesteś ty.

Dotarli pod jej dom. Stali pod klatką, rozmawiali, śmiali się. Było tak lekko, tak niespodziewanie jasno w sercu. Jak za młodu.

Gdy weszła do mieszkania, telefon znowu zapiszczał.

„Pójdziemy jutro do kina, Haluś?”

Halina spojrzała na ekran, przycisnęła telefon do piersi i uśmiechnęła się.

Na samotność nie było już miejsca w jej życiu.

Idź do oryginalnego materiału