Wyszedłem na ganek rodzinnego domu, wciągnąłem ciepłe wieczorne powietrze wsi i przysiadłem na starej ławce, która skrzypiała pod moim ciężarem dokładnie tak, jak w dzieciństwie. Po chwili do domu podszedł powoli Szymon. To był ten sam przyjaciel, z którym dorastałem ramię w ramię, ale lata temu coś między nami się popsuło…
— No i jak tam życie? — zapytał Szymon, klepiąc mnie po ramieniu po męsku.
— Stara bieda — odparłem, wzruszając ramionami. — Pracuję, kupiłem mieszkanie w Warszawie.
— Nieźle — pokiwał głową z uznaniem. — Zawsze byłeś bystry. Nie to co ja…
— Daj spokój! — zaśmiałem się. — Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najlepszy dom w całej wsi. Podobno sąsiedzi biorą z ciebie przykład.
— Ty też nie masz źle — skwitował. — Mieszkanie w stolicy to nie byle co.
Rozśmialiśmy się. A potem, jakby ze starego nawyku, poszliśmy do jego domu. Wyciągnęliśmy chleb, jajka, kiełbasę. Postawiliśmy butelkę domowej śliwowicy. Nalaliśmy po kieliszku, obaj się skrzywiliśmy — pijemy rzadko.
Nagle Szymon powiedział:
— Słuchaj… A Wisława… Wiesz?
Zamarłem:
— Co?
— Wyszła za mąż. Za jakiegoś… z sąsiedniej wioski. Uczy teraz w naszej szkole.
— Wisława? — powtórzyłem, a coś ścisnęło mnie w środku. — Nie wiedziałem…
— Ja też nie od razu uwierzyłem. Myślałem, iż minie… Ale trzy dni jeździłem ciągnikiem po polu — i nic. Rozumiesz?
Nalał znowu. Wypiliśmy, a potem siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w swoje kubki herbaty.
Nagle podnieśliśmy wzrok i wybuchnęliśmy śmiechem — tak jak za dzieciaka. Do łez, do bólu brzucha.
— No i proszę — otarł łzę Szymon. — Tyle lat przez nią… a tu taka niespodzianka.
— Ano — przytaknąłem. — Turniej sobie urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrzyma dłużej, kto głośniejszy. A ona — hop, i zniknęła z kimś trzecim.
— Mądra była — stwierdził niespodziewanie Szymon. — Zrobiła po swojemu. A my się staraliśmy…
— No właśnie — westchnąłem. — Ale nie na próżno. Ty dom postawiłeś, ja kieruję oddziałem w szpitalu. Oboje coś w życiu osiągnęliśmy.
— Dokładnie! — ożywił się Szymon. — Mamy po trzydzieści lat. Życie dopiero się zaczyna!
— A zacząłeś przecież ty — przypomniałem.
— Może. Ale ty podtrzymałeś. Zawsze mądrala.
— Więc byłem równie głupi. Obaj byliśmy — uśmiechnąłem się.
— Pamiętasz, jak po lekcjach siedziała na tej samej ławce i patrzyła na nas jednakowo? Ani tobie, ani mnie — nikomu.
Zamilkliśmy. Wspominaliśmy.
Z Szymonem znaliśmy się od kołyski — urodziliśmy się w odstępie kilku dni. Dorastaliśmy obok siebie, żyliśmy przez płot. Razem się bawiliśmy, w jednej szkole się uczyliśmy, w jednej ławce siedzieliśmy. Do ósmej klasy byliśmy nierozłączni.
A potem w klasie pojawiła się Wisława.
Wyrosła nagle, jakby w ciągu jednego lata. Z rozwrzeszczanej dziewczyny na rowerze stała się zgrabną panienką z długim, jasnym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Szymon ciągnął do maszyn, majstrował przy traktorze ojca. Ja — do książek i zwierząt. Jeden szedł w pole, drugi do laboratorium.
A Wisława patrzyła na obu nas tym samym wzrokiem, od którego serce waliło jak oszalałe.
Po szkole ja wyjechałem na studia do miasta, a Szymona wzięli do pracy w gospodarstwie. Wisława poszła na zaoczne i pojawiała się raz u niego, raz u mnie. Przynosiła wieści: kto więcej zarobił, kto dostał podwyżkę stypendium. Ale z nikim się tak naprawdę nie związała.
Nawet wojsko nas nie pogodziło. Staliśmy się mężczyznami, każdy swoją drogą. Szymon postawił dom, kupił pierwszą we wsi terenówkę. Ja zostałem lekarzem, obroniłem doktorat. Ale wciąż — obaj byliśmy kawalerami. Wciąż samotni. Wciąż z tą samą wspomnianą dziewczyną z warkoczem w głowie.
I oto teraz siedzimy w kuchni, zmęczeni, z oczami pociemniałymi od lat — i śmiejemy się. Gorzko i jasno.
— Może i dobrze, iż wyszła za mąż — powiedziałem w końcu. — Serio. Może on ją naprawdę kocha.
— Może… — szepnął Szymon. — Chciałbym, żeby kochał. Bo inaczej… Szkoda było.
Zamilkliśmy. Wtem Szymon klepnął w stół:
— Wiesz co? Wypijmy. Za nią. Za nas. Za to, iż życie idzie dalej.
— No — uśmiechnąłem się. — Za to, iż wciąż jesteśmy tu razem. I nie jesteśmy wrogami.
Szymon nI tak siedzieliśmy do białego rana, jakby czas zatrzymał się dla nas choć na tę jedną noc.