Rozwiodłam się z mężem w maju. Odszedł, trzaskając drzwiami, do kogoś “młodszego i piękniejszego”. Ale to szczegół.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Rozwiodłam się z mężem w maju. Odszedł ode mnie, trzaskając drzwiami, do tej, która jest „młodsza i ładniejsza”. Ale to już szczegóły.
Mój mąż był przeciętny. Przed ślubem – troskliwy, czuły. Z całym arsenałem romantycznych gestów. A potem wersja próbna się skończyła, a licencja okazała się z ograniczonymi funkcjami.

Nic przestępczego, oczywiście. Ale była jedna zadra. Zaczął liczyć pieniądze. I to zawsze z jakimś przekrzywieniem.
Tak, jego pensja była średnio o tysiąc złotych wyższa niż moja (raz rosła u niego, raz u mnie, ale nieznacznie). I to znaczyło, iż to on „żywiciel rodziny”, a na mnie spoczywał cały dom. A wydatki liczył według własnej logiki.
Jeśli zakupy były „dla domu” – to on wydał na mnie.
„Dla domu” był samochód z ratami po 1700 zł miesięcznie. Którym raz w tygodniu woził mnie do Biedronki po zakupy.
„Dla domu”, czyli „dla mnie”, były kołdry, ręczniki, garnki, remont łazienki.

„Dla mnie” było kupowanie dziecięcych ubrań, zabawek, opłacanie żłobka i lekarzy.
„Dla mnie” były rachunki. Bo to ja się tym zajmowałam. A skoro wydawałam pieniądze, to były to „moje” wydatki.
Wszystko to było „dla żony”. Więc „na męża”, jak się okazało, z rodzinnego budżetu szły grosze. W jego oczach i oczach jego rodziny byłam „dziurą budżetową”. Zarabiałam mniej, a wydawałam prawie wszystko, co on zarobił. Lubił pod koniec miesiąca rzucić złośliwie: „No to ile zostało?”. A nic, oczywiście, nie zostawało.
W ostatnim roku małżeństwa jego ulubionym zdaniem było: „Muszę ci ograniczyć wydatki. Za dużo chcesz”. I ograniczał.

Na początku umówiliśmy się, iż każdy zostawia sobie po tysiąc złotych, a reszta idzie na wspólne sprawy. Potem zdecydował, iż zabierze sobie także różnicę w naszych pensjach. Czyli zostawiał sobie dwa tysiące. A ja wciąż miałam swój tysiąc.
Później coś tam przeliczył i uszczuplił swój wkład do budżetu o kolejny tysiąc. najważniejsze było: „Twój szampon kosztuje 30 zł, a ja głowę mydłem myję”.
W rezultacie, w ostatnim roku małżeństwa na utrzymanie domu, zakupy, ratę za auto i potrzeby dziecka dostawałam 5000 zł. Dwa tysiące od niego. Trzy tysiące dokładałam ja. Ale to, oczywiście, nie wystarczało.
Przestałam odkładać cokolwiek na siebie i wkładałam w dom całą pensję – 4000 zł. Na swoje wydatki zostawiałam tylko premie i drobne dopłaty. Wciąż słysząc, jak bardzo mnie utrzymuje. I jak planuje jeszcze bardziej „przykręcić mi śrubę”. Bo nieładnie być materialistką.

Zanim ktoś zapyta: „Czemu się nie rozwiodłaś?”.
Byłam głupia. Słuchałam go. I jego matki. I swojej matki. Wierzyłam, iż to prawda – on mnie utrzymuje, a ja nie potrafię gospodarować pieniędzmi. Chodziłam w znoszonych ciuchach. Żyłam od grosza do grosza. Połykałam tabletki i odkładałam wizytę u dentysty, bo państwowa przychodnia była zamknięta, a na prywatną nie miałam jak sobie pozwolić.
Za to mąż co miesiąc miał trzy tysiące na swoje zachcianki. I chwalił się swoim „mistrzostwem w zarządzaniu budżetem”. Kupował sobie telefony, markowe buty, głośnik do auta za horrendalne pieniądze.

I wreszcie – rozwód. Odleciał wielki „żywiciel” od brzydkiej żony. Do tej, która nie chodzi w ciuchach z lumpeksu, maluje się, chodzi na siłownię, zamiast wieczorami wymyślać, jak zrobić obiad z niczego, i dziergać skarpetki dla dziecka ze starego swetra.
Oczywiście, płakałam. Jak ja teraz, sama z dzieckiem, bez „głowy rodziny”? Zacisnęłam pasa jeszcze mocniej. Z przerażeniem patrzyłam w przyszłość.

Aż przyszła wypłata. Taka zwykła, jak zawsze. Ale na koncie wciąż były pieniądze. I to sporo. Wcześniej w tym momencie zwykle już miałam debet.
Potem przyszedł zaliczkowy przelew. Znowu przybyło gotówki.

Usiadłam. Otarłam łzy i zaczęłam liczyć.
Wzięłam długopis, kartkę i rozrysowałam dwie kolumny: „Przychód” i „Wydatki”. Tak, „uciekła” jego pensja, a adekwatnie jej ochłap – 2000 zł (sobie zostawiał trzy). Zniknęła też rata za samochód – 1700 zł.
A na jedzenie wydaję nie o jedną trzecią, ale o połowę mniej. Nikt nie marudzi, iż kurczak to nie mięso. Nie domaga się wieprzowiny, wołowiny, tłustego barszczu, droższej wędliny. Nie krzywi się na widok tańszego sera, mówiąc: „Daj coś porządnego na kanapkę, przecież pracuję”. (Tak, jadł droższe, a my z synem – skromniejsze.) Nie trzeba kupować piwa. Cukierki nie znikają w kosmicznym tempie.
I nikt nie rzuca: „Twoje pierogi to syf, ja chcę pizzę”.

WYLE-CZY-ŁAM ZĘBY!!! Boże drogi. WYLE-CZY-ŁAM ZĘBY!!!
Wyrzuciłam szmaty, w których wstyd było odebrać syna z przedszkola, i kupiłam nowe, skromne, ale świeże ubrania. Pierwszy raz od pięciu lat byłam u fryzjera.
Po rozwodzie wreszcie zaczęły wpływać pieniądze na dziecko – całe 720 zł na przedszkole i zajęcia sportowe. Przed świętami dorzucił mi z łaski kolejne 500 zł. Z dopiskiem: „Kup chociaż dziecku mandarynki i porządny prezent, nie waż się wydać na siebie, znam cię”.

„Na siebie”. Rozbawił mnie. Oszalałam z radości, iż mam własne pieniądze, i kupiłam synowi wszystko, o czym marzył. Tani teleskop. Klocki. Zegarek.
Z premii w końcu zrobiłam mu remont w pokoju. Na Gwiazdkę – wielką klatkę dla dwóch świnek morskich z kompletnym wyposażeniem.

W grudniu zgodziłam się na awans, o którym wcześniej choćby nie myślałam. Przecież to więcej godzin w pracy – kiedy ja ogarnę dom? A ogarniam. Nie muszę gotować wiader barszczu, lepić pierogów („Ja cię utrzymuję, żebyś karmiła mnie gotowcami?”).
I najważniejsze – nikt mi nie wypomina. Nie nazywa mnie utrzymanką. Nie drze nerwów. (No, może tylko była teściowa zagląda „do wnuczka” i fotografuje lodówkę, ubrania, mieszkanie.)

Leżę teraz na kanapie, jem ananasa, patrzę, jak syn sumiennie kObserwuję, jak moje dziecko troszczy się o swoje świnki, i wiem, iż wybrałam dobrze – wolność jest bezcenna.

Idź do oryginalnego materiału