„Rozumiem wszystko… ale zrozum też mnie”: prawda niszcząca iluzje

polregion.pl 1 dzień temu

„Wszystko rozumiem… ale ty też mnie zrozum”: prawda, która zburzyła iluzje

Tego dnia Bogna, jak zwykle, przygotowywała obiad – kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, patelnia skwierczała od tłuszczu, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Mąż – Dariusz – podniósł słuchawkę. Jego głos był opanowany:
— Halo?

Następnie cisza. Długa. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Bogusia wycierała ręce w fartuch i wyszła z kuchni. W przedpokoju – pustka. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zadrżało. Nie wiedząc czemu, podeszła cicho, jak złodziejka – na palcach.

Z uchylonych drzwi sypialni dobiegł jego szept. Głos, jakim nigdy z nią nie rozmawiał.
— Gosiu, błagam, uspokój się… Rozumiem, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz mówić – Bogusia może w każdej chwili wejść. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale jeszcze nie czas… Jutro. Nie dzwoń tu o tej porze, proszę. I tak… Kocham cię.

Jakby raził ją prąd. Ręka gotowa otworzyć drzwi zawisła w powietrzu. Serce biło tak mocno, iż brakowało tchu. „Kocham cię”. Powiedział to innej kobiecie. Nie jej.

Bogusia nie urządziła sceny. W głowie odezwał się głos matki: „Nigdy nie podejmuj ważnych decyzji w gniewie”. Wyprostowała się, jak umiała, i wróciła do kuchni. Wzięła nóż, ale dłoń się trzęsła. Kawałki mięsa latały po desce chaotycznie. Przy nogach ocierał się kot, Bogusia rzuciła mu kawałek – jedyny odruch życzliwości.

„Też cię kocham…”
Te słowa wirowały w głowie jak zaklęcie. Chwytała się innego zdania: „Mam rodzinę…” Czyli jeszcze coś znaczyła? Jeszcze była ważna?

Ale w takim razie – kim była? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał pierś. Przecież mieli dobrze. Był troskliwy, uważny. Żadnego chłodu. Nigdy nie dał powodu.

Po dwudziestu minutach Dariusz wrócił do kuchni, wciągnął zapach gotującej się kolacji i uśmiechnął:
— Boże, jak pachnie! Jak długo jeszcze?

— Za pół godziny. Mięso drobno pokroiłam – szybciej się zrobi… A kto dzwonił?

— Co? – jakby nie zrozumiał. — Ach, z pracy. Każą jutro przyjść – drewno odebrać.

— Często cię proszą w weekend. Nie podoba mi się to.

— Wszyscy na urlopach, lato…

— Mhm.

— Jakaś jesteś smutna, Boguś.

— Zmęczona tylko. Myślałam, iż jutro razem pojedziemy na działkę.

— Przecież pracujesz. Po południu wrócimy.

— Darku…

— Co?

— Kochasz mnie?

— No jasne, co za głupoty. Kocham, Boguś. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina to dla mnie wszystko.

Wyciągnął ręce, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy ten pocałunek wydał jej się obcy.

Później leżała na kanapie i patrzyła na bawiących się synów. Kot wskoczył jej na brzuch, wbijając pazury – dziękował za przekąskę. Bogusia ścisnęła jego łapki, opuściła głowę w puszyste futro.

Ta kobieta… musi zniknąć.
Bogusia nie potrafiła dzielić męża. Nie mogła z nim spać, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go – też nie zniosłaby. Decyzja przyszła sama: rozprawić się z rywalką. Osobiscie. Bez jego udziału.

Następnego dnia, gdy mąż odprowadził dzieci do przedszkola i zbierał się „do pracy”, Bogusia powiedziała w fabryce, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki fartuch i chustę – „ściany w hali malują”. Potem prosto pod przedszkole. niedługo wyszedł Dariusz. Podążała za nim, kryjąc się w zaułkach.

Wstąpił na targ, kupił śledzie i owoce, po czym skręcił w boczną uliczkę. Bogusia domyśliła się: tam mieszka. Mąż zniknął za jednym z płotów.

Usiadła na ławce. Czekała. Aż znowu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Poszli w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś chadzali we dwoje. Bogusia wróciła do domu. W głowie żar. W duszy – rozpacz.

Po paru dniach przyjrzała się Gosi lepiej – ładna, cholera. Trzydziestka na karku. Potem szczęście: zobaczyła ją z koleżanką. Ta, nieświadoma niczego, wygadała wszystko w drodze.

— Gosia? Samotna z chorym dzieckiem, mąż ją rzucił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…

W Bogusi zawrzało. Ale uśmiechała się.

I oto, któregoś popołudnia, w fartuchu i chuście, wyruszyła na „wizytę”.

Gosia była na podwórku. Bogusia udała zawrót głowy, wzbudziła zaufanie. Woda, szklanka… i nagle – „Widzę twój los”.

Gosia – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale Bogusia zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Gosia uwierzyła. Oczy rozszerzyły się.

— A z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy nie odejdzie.

— Odejdzie! Dopnę swego! Urodzę mu dziecko!

— Nigdy nie będzie twój!

— Będzie!!!

I wtedy – śledź po głowie. Zaczęła się bijatyka. Bogusia uderzała ją, krzycząc:
— To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!

Łzy, błoto, podarty fartuch… Ale Bogusia wyszła z podniesioną głową.

Tydzień później Darka przestali wzywać do pracy w weekendy. Nie pachniał już śledziem. Bogusia czuła zwycięstwo. Gosia zniknęła z ich życia. Na zawsze.

Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli cicho. On – wycofany, trochę smutny. Ona – spokojna. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.

Aż pewnego dnia, gdy zostało mu już tylko kilka dni, do sali weszła kobieta. Bogusia podsłuchała – to była ona. Gosia. Płakali. Nazywał ją po imieniu. ŻegnaBogna odwróciła się i wyszła, zostawiając ich samych, bo zrozumiała, iż prawdziwa miłość nie wymaga walki – tylko odważnej ciszy.

Idź do oryginalnego materiału