W tamten dzień Weronika, jak zwykle, przygotowywała obiad – kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, patelnia skwierczała od tłuszczu, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Jej mąż – Marek – odebrał. Jego głos był spokojny:
— Halo?
Potem nastała cisza. Długa. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Wera otarła ręce o fartuch i wyszła z kuchni. W przedpokoju nikogo nie było. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zabolało ją dziwnie. Nie wiedząc dlaczego, poszła cicho, na palcach – jak złodziejka.
Z uchylonych drzwi sypialni dobiegł szept. Głos, jakim nigdy z nią nie rozmawiał.
— Gosia, błagam cię, uspokój się… Rozumiem, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Wera może w każdej chwili wejść. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale to nie jest dobry moment… Zadzwoń jutro. I proszę, nie dzwoń o tej porze, błagam. I tak… Kocham cię.
Czuła, jakby poraził ją prąd. Ręka, gotowa, by otworzyć drzwi, zawisła w powietrzu. Serce waliło tak głośno, iż aż trudno było oddychać. *„Kocham cię”*. Powiedział to innej kobiecie. Nie jej.
Wera nie urządziła sceny. W głowie odezwał się głos matki: *„Nigdy nie podejmuj ważnych decyzji w emocjach”*. Wyprostowała się, jak tylko potrafiła, i wróciła do kuchni. Wzięła nóż, ale dłoń się trzęsła. Kawałki mięsa latały po desce nieporządnie. O stopy ocierała się kotka – Wera rzuciła jej kawałek, jedyny odruch życzliwości, na jaki jeszcze ją stać.
*„Też cię kocham…”*
Te słowa wirowały w jej głowie jak zaklęcie. Łapała się jednak za inną jego frazę: *„Mam rodzinę…”*. Czyli jednak ważna? Wciąż coś znaczy?
Ale w takim razie… kim ona jest? Tylko matką jego dzieci? Sprzątaczką? Przyzwyczajeniem? Ból ścisnął jej gardło. Przecież mieli wszystko w porządku. Był troskliwy, uważny. Ani śladu chłodu. Nigdy nie dał powodu.
Po dwudziestu minutach Marek wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się kolacji i uśmiechnął:
— Boże, jak pachnie! Niedługo będzie?
— Za jakieś pół godziny. Pokroiłam mięso drobniej, szybciej się poddusi… Kto dzwonił?
— Co? — jakby nie zrozumiał. — A, z pracy. Prosili, żebym jutro wpadł – drewno odbierać.
— Często cię w weekendy o to proszą. Nie podoba mi się to.
— Wszyscy na urlach, lato…
— Mhm.
— Jakaś jesteś smutna, Werciu.
— Zmęczona tylko. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem na działkę.
— Przecież pracujesz. Pojedziemy wieczorem.
— Marku…
— Co?
— Kochasz mnie?
— No jasne, co za głupie pytania. Kocham, Werciu. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina to dla mnie wszystko.
Wyciągnął ręce, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy w życiu ten pocałunek sprawił jej przykrość.
Później leżała na kanapie i patrzyła na bawiących się synów. Kotka wskoczyła jej na brzuch, wbiła pazury – dziękowała za przekąskę. Wera ścisnęła jej łapki, wtuliła twarz w miękkie futro.
Ta kobieta… musi zniknąć.
Wera nie potrafiła dzielić się mężem. Nie mogła z nim spać, wiedząc, iż był z inną. Ale i stracić go – nie do zniesienia. Rozwiązanie przyszło samo: rozprawić się z kochanką. Osobiście. Bez jego udziału.
Następnego dnia, gdy Marek odprowadził dzieci do przedszkola i zaczął się zbierać „do pracy”, Wera powiedziała w fabryce, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki fartuch i chustkę – „będą ścianę malować”. Potem prosto pod przedszkole. Po kilku minutach wyszedł Marek. Wera podążała za nim, chowając się w zaułkach.
Wszedł na targ, kupił śledzie i owoce, a potem skręcił w stronę domków jednorodzinnych. Wera zrozumiała: tam ona mieszka. Mąż zniknął za jednym z płotów.
Usiadła na ławce. Czekała. Aż wreszcie wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Skierowali się w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś oni sami spacerowali. Wera wróciła do domu. W głowie ogień. W sercu rozpacz.
Po kilku dniach udało się jej przyjrzeć Gosi lepiej – ładna, cholera. Około trzydziestki. Potem – szczęście: zobaczyła ją z koleżanką. Ta, nieświadoma niczego, wygadała się, paplając w drodze.
— Gosia? Sama z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż rzuci dla niej żonę…
W środku Wery zagotowało się. Ale uśmiechała się spokojnie.
I oto, w jeden z krótszych dni roboczych, Weronika – w fartuchu i chustce – wybrała się w „odwiedziny”.
Gosia była w ogródku. Wera rozegrała słabość, zasłabnięcie, zdobyła zaufanie. Woda, kubek… i nagle – „Widzę pani los”.
Gosia – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale Wera zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Gosia uwierzyła. Oczy jej się zaokrągliły.
— A z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy nie odejdzie.
— Odejdzie! Wymogę to na nim! Urodzę mu dziecko!
— Nie będzie twoje!
— Będzie!!!
I wtedy – śledź w głowę. Zaczęła się bijatyka. Wera okładała ją, krzycząc:
— To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!
Łzy, błoto, rozdarty fartuch… Ale Wera odeszła z podniesioną głową.
Tydzień później Marka przestali wzywać do pracy w weekendy. Przestał śmierdzieć śledziem. Wera czuła zwycięstwo. Gosia zniknęła z ich życia. Na zawsze.
Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli cicho. On – wycofany, trochę smutny. Ona – spokojna.I tylko kiedyś, wiele lat później, stojąc nad jego grobem, pomyślała, iż może miłość nie zawsze jest sprawiedliwa, ale życie – już tak.












